Odrzucona
Jaymin Eve
Mój ojciec popełnił jeden straszny błąd, ale to ja musiałam za niego płacić.
Jako zmiennokształtna dorastająca w silnej watasze powinnam wieść dobre życie. Kiedy mój ojciec zginął, próbując zabić naszego przywódcę, stałam się wyrzutkiem, a dni wypełniły się okrucieństwem i bólem.
Próbowałam wytrzymać jak najdłużej, lecz nie potrafiłam już znieść takiego losu. Uciekłam, najwyraźniej jednak wataha nie chciała stracić swojej ulubionej ofiary. Dopadli mnie i sprowadzili z powrotem, zanim przeszłam pierwszą przemianę… Przemianę, która ujawniła również mojego prawdziwego partnera. Nie mogłam przewidzieć, kto nim będzie, ale w momencie, gdy poczułam łączącą nas więź, byłam pełna nadziei na lepszą przyszłość. W końcu nikt nie odrzuca wskazanej przez stwórcę partnerki, prawda?! Myliłam się!
W chwili cierpienia dotknęłam świata cieni i wezwałam Go. Bestia Cienia. Nasz bóg. Sam diabeł. Przybył po mnie!
Okazało się, że odrzucenie przez mojego partnera to dopiero początek…
Gdzie kupić?
Informacje o książce
Rok I wydania: 2024
Format: 14.0×20.5 cm
Okładka: miękka ze skrzydełkami
Liczba stron: 470
książka ISBN 978-83-7995-672-2
ebook ISBN 978-83-7995-673-9
audiobook ISBN 978-83-7995-674-6
Ceny sugerowane:
książka: 59,99 zł
ebook: 59,99 zł
audiobook: 59,99 zł
Nota copyright
Odrzucona
Copyright © Jaymin Eve
Copyright © Wydawnictwo Inanna
Copyright © MORGANA Katarzyna Wolszczak
Copyright © for the translation by Marcin A. Dobkowski
Copyright © for the cover art by Łukasz Matuszek
Copyright © for the inside art by Anne Mathiasz |Adobe Stock
Wszelkie prawa zastrzeżone. All rights reserved.
Tytuł oryginału: Rejected
Redaktor prowadzący: Marcin A. Dobkowski
Tłumaczenie: Marcin A. Dobkowski
Redakcja: Joanna Błakita
Korekta: Paulina Kalinowska
Grafika na okładce: Łukasz Matuszek
Projekt i adiustacja autorska wydania: Marcin A. Dobkowski
Projekt okładki: Ewelina Nawara
Skład i typografia: proAutor.pl
Fragment
W Tormie funkcjonowała wyłącznie jedna szkoła. Szkoła watahy. Od żłobka aż po studia. Nigdy nie opuściłam tego miasta. Uzyskanie pozwolenia na wyjazd było wyzwaniem samym w sobie. Uczęszczałam więc do szkoły watahy od samego początku.
Po wszystkich spędzonych tu latach miałam tylko jedną przyjaciółkę.
– Hej, laska! – zawołała Simone, gdy minęłam główną bramę i szłam ścieżką otoczoną klombami kwiatów.
– Hej, Sim – odpowiedziałam, zatrzymując się obok niej. – Widzę, że nadal walczysz z tym warkoczem.
Simone miała niesamowite włosy. Proste, sięgające aż do pasa, gęste i tak ciemne, że w słońcu wydawały się prawie niebieskie. Uwielbiała eksperymentować z różnymi fryzurami, a od kilku tygodni próbowała zapleść idealnego dobieranego kłosa. Słowo „próbowała” najlepiej oddawało sytuację.
– Dlaczego, do diabła, to jest takie trudne? – Jej twarz wykrzywił grymas irytacji, kiedy wskazała miejsce, w którym większość kosmyków już się poluzowała. – Oglądam filmiki w sieci i te suki zaplatają sobie warkocze aż do tyłka w jakieś pięć sekund. I to jedną ręką, bo drugą nagrywają! Na miłość boską! Jak dla mnie totalna ściema.
– Nie poddawaj się. – Parsknęłam śmiechem; cała ja, jak zwykle subtelna. – Zdecydowanie wychodzi ci to coraz lepiej – dodałam. Dzięki małym kłamstewkom żyje się milej, prawda?
Nie zatrzymując się, rzuciła mi spojrzenie mówiące: „Wiem, co robisz, ale i tak dzięki, jesteś świetną przyjaciółką”.
Ktokolwiek w tysiąc osiemset czterdziestym siódmym roku zbudował tego architektonicznego potworka, musiał być wyjątkowym zwolennikiem praktycznego podejścia do życia, ponieważ nikt inny nie zaprojektowałby czegoś tak brzydkiego, przysadzistego i przygnębiającego, gdyby nie było to w tamtym czasie najłatwiejsze rozwiązanie. Jedynym elementem, który niewątpliwie zasługiwał na uwagę, były okolone drzewami ogrody pełne kwiatów i ziół, otaczające teren college’u. Kiepska próba ukrycia faktu, że całość powinna zostać zburzona i zbudowana od nowa.
– Nie jestem pewna, czy zdołam tu wytrzymać jeszcze rok – jęknęła Simone, przymykając ciemnobrązowe oczy. – Czy zabranianie nam podróżowania i poznawania ludzi jest w ogóle legalne? Mam dość tych wszystkich dupków.
Nie tylko ona tak się czuła, ale zgodnie z prawem czy nie, nie wolno nam opuszczać Tormy bez pozwolenia. Byłyśmy tutaj uwięzione, z tymi samymi zmiennokształtnymi, z którymi dorastałyśmy. Zmiennokształtnymi, których nienawidziłam.
– Nie robiłabym sobie nadziei na wyjazd, dopóki nie przejdziesz przemiany i nie nauczysz się kontrolowania swojej wilczycy – przypomniałam jedną z kardynalnych zasad, przytrzymując dla niej szklane drzwi wejściowe.
Sama nigdy bym o takie pozwolenie nie poprosiła, ale Simone, w przeciwieństwie do mnie, miała dobrą pozycję w watasze, jej rodzice byli egzekutorami alfy.
– To prawda – westchnęła przesadnie. – Ale gdy tylko to się stanie, wybieramy się w epicką podróż. Wszystko już zaplanowałam.
Nie miałam serca jej powiedzieć, że wtedy mnie od dawna już tu nie będzie. Urodziny Simone wypadały w styczniu, przez co ominie ją tegoroczne zimowe przesilenie, dlatego musiała jeszcze ponad rok czekać na swoją pierwszą przemianę.
Nie mogłabym tyle zwlekać, a prosić ją, by stała się samotnym zmiennokształtnym… To nie wchodziło w grę. Większość dziczała w ciągu kilku pierwszych lat, tracąc całkowicie panowanie nad własnym wilkiem, a takie osobniki zawsze były eliminowane przez watahę. Ja byłam gotowa podjąć to ryzyko. Wiedziałam, że i tak mnie uśmiercą, zdziczałą czy nie. To tylko kwestia czasu, więc czemu nie miałabym dać sobie przynajmniej namiastki szansy na przetrwanie w prawdziwym świecie?
– Zatem – powiedziała Simone, szybko zmieniając temat – twoje włosy… Trzeba o nich porozmawiać, okej?
– Cholera, zapomniałam je rozczesać. – Uniosłam rękę, próbując uporządkować stertę siana na głowie. – Musiałam rano szybko opuścić tę norę, to znaczy nasze mieszkanie.
– Słuchaj – spojrzała na mnie badawczo – zwykle się nie czepiam, zwłaszcza biorąc pod uwagę moje własne – machnęła dłonią w stronę swojego „warkocza” – ale dzisiaj masz na głowie coś wyjątkowo niesamowitego.
Do diabła. W pobliżu była łazienka, toteż wśliznęłam się do środka, a Simone podążyła za mną.
Moje włosy były długie i durnowato pofalowane, nie w loki, bardziej w napuszone strąki, przez co nieustannie wyglądały jak rozczochrane. A do tego rude! Byłam jedyną rudowłosą w watasze, co nie ułatwiało wtopienia się w tłum.
– Pozwolisz mi je obciąć? – zaproponowała Simone bezradnie. – Albo Daphne?
– Wiesz, że nie mogę zmarnować pięćdziesięciu dolców na strzyżenie. – Zaciskając zęby, pokręciłam głową.
Wyjęłam gumkę i kilka razy przeczesałam włosy palcami. Simone przyszła mi z pomocą i wspólnymi siłami w końcu je ujarzmiłyśmy.
– To najpiękniejsza barwa, jaką kiedykolwiek widziałam – powiedziała z zachwytem, odgarniając kilka luźnych pasm.
Kolor rzeczywiście wydawał się niezwykły. U nasady głęboki burgund, stopniowo się rozjaśniał, aż do truskawkowego odcienia blond na końcach. Subtelny i naturalny… i cholernie dziwaczny. Historia mojego życia, naprawdę byłam dziwolągiem. Dzięki, tato.
Gdy od strony drzwi dobiegły głosy i kilka studentek weszło do łazienki, zwiałyśmy. Nie mogłam ryzykować zbyt długiego przebywania w zamkniętej przestrzeni, bo skończyłabym dotkliwie pobita. Korytarz był zatłoczony, spuściłam więc głowę i mocno chwyciłam plecak.
– Odrobiłaś zadanie? – zapytałam Simone, która częściowo mnie osłaniała, żebyśmy w spokoju mogły przedrzeć się przez tłum zmiennokształtnych uczniów.
Skinęła głową i jednocześnie westchnęła.
– Chciałabym jednak odzyskać dwadzieścia godzin życia spędzonych na czytaniu tego gówna – stwierdziła. – To było gorsze niż ta książka o wyspie, gdzie wszystkie dzieciaki zdziczały i stały się totalnymi dupkami.
– Też mi się nie podobała. – Wzdrygnęłam się. – Zaczynam myśleć, że nie przepadam za niczym zbyt realistycznym.
– Sądzisz, że to było realistyczne? – Simone mrugnęła do mnie.
– No trochę mi przypominało funkcjonowanie naszej watahy – odpowiedziałam, próbując brzmieć obojętnie. Na tyle nieskutecznie, że Simone uważnie zmierzyła mnie wzrokiem, zanim potrząsnęła głową.
– Nie będę się z tobą kłócić. To dyktatura, ale tylko w ten sposób zmiennokształtni nie dziczeją. Potrzebujemy silnego alfy, inaczej stajemy się samotnikami, a nasze wilki przejmują kontrolę. – Jej twarz posmutniała. – Nie żebym cokolwiek o tym wiedziała, muszę przecież czekać jeszcze cały pieprzony rok na przemianę.
Powiedzieć, że Simone była wściekła, że nasze pierwsze przemiany nie nastąpią razem, stanowiłoby spore niedopowiedzenie. Jednak Prawo Pierwszej Przemiany zostało ustanowione przez naszego stwórcę, mroczne bóstwo, które czciliśmy.
Bestię Cienia.
To on stworzył zasady przemiany zmiennokształtnych i nie dało się ich podważyć. Niektórzy co prawda próbowali, ale nikt nie był w stanie przejść transformacji wcześniej, tak jakby proces wilczego dojrzewania wyryto w kamieniu. Być może działo się tak, ponieważ starzeliśmy się wolniej i mogliśmy żyć o kilkaset lat dłużej niż ludzie. Albo Bestia po prostu lubił wiek dwudziestu dwóch lat. Nikt nigdy go nie spotkał, by móc o to zapytać.
– Tak bardzo tego chcę – ciągnęła Simone. – Ale też boję się bólu. Wiesz, jak cierpię, gdy złamię paznokieć, a to będzie jak…
– Złamanie każdej kości?
– Kurde, mogłabyś przynajmniej starać się mnie uspokoić. – Cała aż zadrżała.
– Mnie ból już nie przeraża. – Wzruszyłam ramionami. – Obawiam się tylko, że nie zdołam nawiązać więzi z wilczycą. Co, jeżeli mnie odrzuci?
Jak każda osoba w moim życiu. Tak, wiem, chlip, chlip, wszyscy mamy swoje smutne historie.
– Nie zrobi tego – powiedziała stanowczo Simone. – Pokocha cię, będziecie polować razem na króliki i zostanie twoją drugą najlepszą przyjaciółką na całe życie.
Najwyraźniej nikt nie był w stanie zastąpić Simone na pozycji numer jeden mojej najlepszej przyjaciółki, nawet istota, z którą dzieliłam duszę.
– Jestem prawie pewna, że do trzeciej przemiany nauczę się to kontrolować – dodała z przekonaniem. – Naprawdę dam radę.
– Nie mam co do tego najmniejszych wątpliwości – odpowiedziałam całkowicie szczerze.
Podczas pierwszych dwóch przemian nasza ludzka część ledwo cokolwiek pamiętała z czasu, gdy u steru stawał wilk. Większość z nas odzyskiwała kontrolę przy czwartej lub piątej przemianie, ale nie zdziwiłoby mnie, gdyby Simone dokonała tego już przy trzeciej. Była bardzo zdeterminowana.
W każdym razie, gdy tylko zdobędę kontrolę nad swoją wilczycą, miałam zamiar natychmiast uciec z tego cholernego miasta.
I nie zamierzałam wracać.
Kiedy minęłyśmy szereg szkolnych szafek, w zasięgu naszego wzroku pojawiła się znajoma grupka, łatwa do wypatrzenia, gdyż wszyscy rozstępowali się przed nimi niczym przed rodziną królewską. Można chyba powiedzieć, że w zasadzie nią byli.
Simone zauważyła ich w tym samym momencie, co ja.
– Zwiewaj! – szepnęła ostro, popychając mnie w stronę najbliższego wyjścia. Za późno, dostrzegli mnie i nie mogłam im uciec. Zwłaszcza dwóm, którzy już przeszli przemianę: Torinowi Wolfe’owi i Jaxsonowi Heathcliffe’owi.
Czemu, do diabła, w ogóle chodzili wciąż do college’u? Skończyli go w zeszłym roku, ale z jakiegoś niewytłumaczalnego powodu nie mieli zamiaru się z nim rozstać.
– Stój!
Rozkaz padł z ust Torina, przyszłego alfy watahy Torma. Jego ojciec, Victor, rządził nami od pięćdziesięciu lat i nic nie świadczyło o tym, że zamierzał przejść na emeryturę. Natomiast to, że zmienił nazwisko na Wolfe, doskonale pokazywało, jak wysoko cenił siebie i swoją rangę w świecie zmiennokształtnych. Torin, jego jedyny i ukochany syn, był przyszłym alfą. Dzięki swojej pozycji już teraz mógł rozkazywać wilkom w watasze. Nie żeby potrzebował w tym pomocy, zwłaszcza w wypadku wilczyc, które z łatwością ulegały jego jasnozielonym oczom, czekoladowym, ciemnym włosom i silnie zarysowanej szczęce, jakby pochodzącej wprost z romansu. Dla mnie jednak nie był romansem, raczej powieścią grozy, moim najgorszym koszmarem.
Dwójka z ich trójki zbliżyła się do mnie, a mój żołądek zawirował, gdy przygotowywałam się na to, co nadejdzie. Torin uziemił mnie swoim rozkazem, ale dzisiaj trzymał się z tyłu, pozwalając przyjaciołom się zabawić. Prawdę mówiąc, on nigdy tak naprawdę mnie nie skrzywdził, ale też nie powstrzymywał innych, a to moim zdaniem jest równie złe.
Sisily Longeran, moja rówieśniczka, dziewczyna następcy alfy, zaczęła krążyć wokół mnie.
– Mera Callahan – wycedziła. – Rudowłosa suka z naszej watahy.
Z wielką przyjemnością regularnie podkreślała, że nikt oprócz mnie nie nosił takiego koloru włosów. Reszta watahy mieściła się w spektrum od miodowego odcienia blond po najciemniejszą czerń, z najróżniejszą karnacją. Ja miałam opaloną cerę i orzechowe oczy, podobnie jak wielu pozostałych, ale moje włosy… Były jak cholerny, olbrzymi znak „Stop” obwieszczający moją obecność.
– Sisily Longeran – odparłam. – Partnerka kolejnego alphy. Ty i Torin będziecie mieć takie piękne dzieci.
Miałam na myśli piękne i złośliwe bachory, ale o tym nie wspomniałam.
Uśmiech Sisily się rozszerzył, gdy zbliżyła się do Torina. Razem wyglądali perfekcyjnie, z jej idealną ciemnobrązową grzywą i jasnobłękitnymi oczami, które mocno kontrastowały z jego wyglądem. W momencie jej pierwszej przemiany, po pełni przesilenia, ich spodziewana więź się uaktywni i poczują się połączeni. Nawet partnerstwo było z góry zaplanowane. Pierdolony cud! Na mnie też już gdzieś tam czekał przeznaczony mi partner, ale gdyby okazał się nim jeden z dupków z mojej watahy, wolałabym odgryźć sobie rękę.
Sisily, skończywszy flirtować z prawie alfą, wróciła do mnie. Woń perfum z nutą jaśminu i cytrusowca unosiła się wokół niej, aż z ledwością powstrzymywałam mdłości. To był jej firmowy zapach, sporządzony przez Thomasa, mistrza zielarskiego, własnoręcznie przyrządzającego wszystkie nasze kosmetyki, byśmy nie reagowali na ludzką chemię. A ja, kurwa, nienawidziłam tego zapachu tak bardzo, że aż wywoływał u mnie nudności. Tyle dobrego, że przynajmniej zwykle ostrzegał mnie o nadejściu Sisily, dzięki czemu mogłam uciec. Ale nie dzisiaj.
Odsłoniła zęby i warknęła. Wiedziałam, co nadchodzi, przygotowałam się więc, zanim popchnęła mnie na szafki. Cały rząd zadrżał pod wpływem uderzenia, a ból rozszedł się po moich plecach. Zmiennokształtni goili się szybko, ja jednak nie posiadłam jeszcze tej zdolności w pełni. Dopóki moja wilczyca się nie obudzi, musiałam cierpieć i leczyć rany wolno niczym ludzie.
– Jesteś żałosna – syknęła. – Taka słaba.
– O czym ty mówisz? – odparłam, posyłając jej drwiący uśmiech. To, co nazywała słabością, ja określałam zdolnością przetrwania, dopóki nie zdołam uciec. Cała wataha przeciwko samotnemu wilkowi? Kto byłby w stanie wygrać w takiej sytuacji?
Na początku stawiałam opór, ale to sprawiało, że bili tylko mocniej. Postanowiłam zatem stać się mentalnie i emocjonalnie silniejsza, zahartować się w ogniu ich nienawiści i czekać na moment, gdy wreszcie będę wolna.
– Zostaw ją w spokoju! – krzyknęła Simone, nie mogąc do mnie podejść, bo Torin blokował jej drogę.
– Spokojnie, Simone – powiedziałam z wymuszoną wesołością. – Sis jest po prostu niezdarna, przyzwyczaiłam się, że się potyka i wpada na mnie.
Warknięcia Sisily stawały się coraz niższe i groźniejsze, ale już dawno przestałam się tym przejmować.
– Zostaw ją! – spróbowała jeszcze raz Simone, choć wolałabym, żeby tego nie robiła. Wielokrotnie jej już tłumaczyłam, że nie ma potrzeby, abyśmy obie stały się ich celami. Nigdy bym sobie nie wybaczyła, gdyby coś jej się stało.
Na szczęście pozycja jej rodziców w watasze chroniła ją przed najgorszym, choć niektórzy i tak znajdowali sposoby, by ją ukarać za trzymanie się ze mną. Była cholernie lojalną przyjaciółką, z pewnością na nią nie zasługiwałam.
– Zamknij się, Simone – odparła Sisily, nawet na nią nie patrząc. – Albo dołączysz do swojej przyjaciółeczki, mieszańca.
– Nie zapomnij o kundlu – rzuciłam, parskając sztucznym śmiechem. – A w zeszłym tygodniu zostałam też dziwką. Mama jest ze mnie taka dumna.
Zacisnęła dłonie w pięści, szykując się, by ponownie złamać mi nos – jej standardowy numer – ale powstrzymał ją Jaxson Heathcliffe.
Mój ulubiony oprawca.
Mój najstarszy przyjaciel, poza Simone.
Nawet jeśli ostatnio byliśmy raczej wrogami.
– Wydawało mi się, że zakazałem ci przychodzić na zajęcia – wymruczał, pochylając się nade mną i przesuwając palcem po moim policzku. To był delikatny gest, ale mrok kłębiący się w jego oczach koloru kawy świadczył o czymś innym.
– No wiesz, próbowałam – na mojej twarzy pojawił się beztroski uśmieszek – ale nauczyciele mówili: „Oblejesz rok” i „Szukałem rudego futerka do łóżka”, więc stwierdziłam, że to chyba zły pomysł, żeby nie przychodzić.
Dlaczego. Byłam. Taką. Mądralą?
Ta cecha osobowości kiedyś naprawdę doprowadzi do mojej śmierci. Wcale nie potrzebowałam w tym niczyjej pomocy.
Jaxson popchnął mnie na szafki, ból w plecach nasilił się, lecz nawet nie jęknęłam. Przejechał nosem po mojej szyi, węsząc. Kurwa, wcześniej tego nie wyczyniał, więc zastanawiałam się, czy to będzie moment, w którym dopadną mnie grzechy mojego ojca, a gardło zostanie rozerwane. Kiedy się odsunął, jego oczy błysnęły, na szczęście zdołałam przełknąć kolejny głupi komentarz i zamiast tego skupiłam się na jego twarzy. Zrobiłam buntowniczą minę. Nigdy się przed nim nie ugnę. Nigdy!
Jaxson był przystojny, miał brązową karnację, włosy czarne jak noc i umięśnione ciało, które jasno pokazywało jego siłę. Logiczne, że stał się najlepszym przyjacielem przyszłego alfy. Nawet wyglądali podobnie. Ucieleśnienie męskich zmiennokształtnych, zarówno pod względem alfowatości, jak i urody. Jeśli jednak chodziło o osobowość, to paskudne z nich skurwysyny z małymi fiutami.
– Mój ojciec chciał zabić ciebie i twoją matkę – wymruczał Jaxson, a jego oddech owiał mój policzek.
Usłyszałam o tym po raz pierwszy, więc skoncentrowałam uwagę. Mój ojciec i jego ojciec byli najlepszymi przyjaciółmi, obaj potężni i pewni siebie, drugi i trzeci w kolejce do alfy. To ojciec Jaxsona bez wahania wybebeszył mojego, sekundy po tym, jak ten próbował zaatakować alfę Victora. Bez pytań. Bez procesu.
– Dlaczego nie opuściłaś college’u? – naciskał Jaxson. – Ale tak naprawdę?
– Co się, kurwa, z tobą stało? Przyjaźniliśmy się! – wrzasnęłam, odpychając go ze wszystkich sił, lecz nie ruszając go ani o centymetr.
Kiedy wasi rodzice są najlepszymi przyjaciółmi, to normalne, że dorastacie razem, w swoim towarzystwie. Był dla mnie jak starszy brat, ale gdy mój ojciec zdradził watahę, straciłam wszystko.
Zmiana koloru jego oczu z kawowego na czerń smoły zwiastowała nadciągające zagrożenie. Jego dłoń przeobraziła się w pazury. Przejechał przez moją pierś płynnym ruchem. Rozdarł bluzkę i stanik i zostawił długie czerwone pręgi. Ciął celowo, nikt nie miał takiej samokontroli jak Jaxson. Gdyby chciał przeciąć skórę, zrobiłby to.
– Dlaczego tak mnie nienawidzisz? – zapytałam cicho, zmuszając się do zachowania spokoju mimo pulsującego w piersiach bólu, który dołączył do tego w plecach. – Nie jestem moim ojcem. Dlaczego to ja muszę płacić za jego grzechy?
Ponownie zamachnął się ręką, ale tym razem uderzył obok mojej głowy i wbił pięść w szafkę.
– Nie chcę cię więcej widzieć.
Z ostatnim warknięciem odwrócił się i odszedł. Sisily, uśmiechając się jak zadowolona z siebie suka, ruszyła za nim. Torin zatrzymał się na dodatkową sekundę, a jego oczy spoczęły na moich odsłoniętych piersiach i czerwonych od pazurów pręgach.
– Lepiej się ogarnij – powiedział krótko.
Kiedy zniknęli, osunęłam się po uszkodzonej szafce, krzywiąc się z bólu. Oddech miałam przyspieszony i z trudem walczyłam o panowanie nad sobą. Gdybym już miała w sobie wilczycę, na pewno stałabym teraz na czterech łapach. Wilcze wcielenia były najlepszą formą ucieczki od cierpienia i strachu.
– Chodź – zachęciła łagodnie Simone, ciągnąc mnie za ramię. – Mam twoje zapasowe ciuchy w swojej szafce.
Trzymała je tam, bo przynajmniej raz w miesiącu moją szafkę demolowano na skutek jakichś gówniarskich żartów. Śmieci, farba, krew, flaki, martwe zwierzęta… Nie byli kreatywni, ale konsekwentni.
Dudniło mi w głowie, kiedy podążałam za nią, jedną ręką przytrzymując rozciętą bluzkę. Znajome uczucie wypełniło moje ciało. Uznawałam je za oddzielenie się umysłu od grozy mojego życia. Czasami, gdy było naprawdę źle, widziałam podwójnie, dostrzegałam mrok wypełniający świat. Mrok, który mnie wzywał. Popieprzona psychika stała się moją specjalnością w ostatnim czasie.
– Muszę opuścić Tormę – wymamrotałam, bardziej do siebie.
Simone rzuciła mi współczujące spojrzenie i chwyciła moją dłoń. Słyszała to już wcześniej, nie wiedziała tylko, jak bardzo poważnie tym razem mówiłam. Nie mogłam dłużej tego znieść.
Moja rodzina była w Tormie zhańbiona.
Dziedzictwo moje i moich dzieci, jeśli kiedyś będę je mieć, zostało zniszczone.
Po dekadach biegania z watahą Tormy nazwisko Callahan zredukowało się do dwóch wyrzutków: Mery Callahan, prawie przemienionej zmiennokształtnej, i Lucindy Callahan, pijanej zmiennokształtnej, która ledwo pamiętała, jak się nazywa.
Nie miałam już o co walczyć. Przynajmniej nie tutaj.
Jak dla mnie pełnia księżyca przesilenia mogłaby nadejść jak najszybciej.