Max – Hermia Stone
ONE LOVE, ONE HEART, ONE DESTINY
Czerwona nić przeznaczenia to symbol. Mit mówiący, że dwie osoby są sobie pisane niezależnie od czasu i miejsca, tego, kim są i czym się zajmują. Ludzie połączeni w ten sposób muszą się spotkać, a nić nawet, gdy się plącze, to nigdy się nie zerwie.
Max Valentino wierzy, że pewnej nocy spotkał dziewczynę, która znajdowała się na drugim końcu jego nici. Co z tego, kiedy nawet nie poznał jej imienia, widział ją tylko raz w życiu, a było to, bagatela, piętnaście lat temu.
Robin Wood nie wierzyła w przeznaczenie, ale pewnej nocy spotkała mężczyznę, który znajdował się na drugim końcu jej nici. Odmienił jej życie i sprawił, że stała się tym, kim jest teraz, choć znali się tylko kilka godzin i nigdy więcej się nie spotkali.
Aż do teraz. Oboje się zmienili, dorośli, rozwinęli się, inaczej postrzegają otaczający ich świat. Czy magiczna czerwona nić jest silniejsza niż rzeczywistość, czy przeszłość powinna zostać tam, gdzie jej miejsce – w przeszłości?
Czy czerwona nić przeznaczenia istnieje?
Informacje o książce
Rok I wydania: 2022
Format: 14.0×20.5 cm
Okładka: miękka ze skrzydełkami
Liczba stron: 274
książka ISBN 978-83-7995-560-2
ebook ISBN 978-83-7995-570-1
Ceny sugerowane:
książka: 44,99 zł
ebook: 34,99 zł
Fragment
Prolog
Koperta wyglądała niepozornie. Leżała na wycieraczce w korytarzu, tuż pod niewielkim otworem w drzwiach, przez który została wrzucona. Wąska, dosyć cienka, z okrągłym logo nadawcy. Gdyby się przyjrzeć, dałoby się zauważyć wystylizowane litery układające się w nazwę Page Industries. To mogłoby wzbudzić u co poniektórych niepokój, ale Max był jeszcze przed pierwszą kawą i nie wszystko mu w mózgu stykało, więc gdy zauważył, że koperta jest adresowana do niego, sięgnął po klucze i otworzył nimi przesyłkę, nie przypuszczając nawet, że to, co znajdzie w środku, zwiastuje w jego życiu wielką zmianę.
Z wnętrza wypadła pojedyncza kartka. Zaproszenie, jak skonstatował mężczyzna, podnosząc twardy kartonik ze złoconymi brzegami. Na przesłuchanie do roli perkusisty w zespole Sundance. Ta nazwa już coś Maxowi mówiła, ale, wiadomo, był przed pierwszą kawą. Poza tym co innego zaprzątało jego myśli. Przecież nie szukał pracy i z pewnością nie wysyłał nigdzie swoich papierów, więc dlaczego dostał zaproszenie? A najważniejsze… Jak to całe Page Industries go tu znalazło, w samym środku słonecznej Sieny?
Obejrzał jeszcze raz kopertę, tym razem dokładniej. Jego imię i nazwisko. Logo. I tyle. Żadnych stempli, żadnego znaczka.
– Ki diabeł? – mruknął Max, drapiąc się kluczami po czole.
Dopiero pół godziny później, gdy dopił drugą kawę, odkrył irytujące zadrapanie tuż nad brwiami, a także adres mailowy i numer telefonu na dole zaproszenia. Oczywiście skorzystał, bo ta sprawa była szalenie podejrzana. Ale przede wszystkim intrygująca. Jak mógłby się nie dowiedzieć, o co chodzi?
Rozdział 1
For my brother
Patrick siedział w kuchni i brzdąkał nieskładnie na gitarze. Obok niego stał dzbanek na wpół wypitej zimnej już kawy, na blacie rzędem przycupnęły przynajmniej trzy kubki z brązowymi zaciekami, jednak nie miał siły ani nastroju ich sprzątnąć. Wszystko było takie… no właśnie „nie takie”. Niewłaściwe. Nie do końca dobre, ale mężczyzna nie umiał określić, co go uwierało. Poza rzeczywistością jako taką.
Page oczekiwał, że Patrick pojawi się z nowymi melodiami albo chociaż nowymi tekstami. O to samo dopominał się od Johna. Benowi się upiekło, lata temu obrał właściwą taktykę pod tytułem: „nie wiem, nie znam się, nie umiem, w mordę chcesz?”, więc jakoś wymagali od niego mniej. Choć jak przyszło co do czego i zespół się rozleciał, to Benjamin okazał się klejem, który zaczął wszystko spajać. Był na miejscu, gdy go potrzebowali, a jego dom stał się dla pozostałych muzyków Sundance twierdzą.
Ach, dom Bena… – Patrick rozmarzył się, przypominając sobie chwile wspólnie spędzone z Dią. To właśnie w architektonicznym koszmarku przyjaciela udało mu się złapać z nią nić porozumienia i zacząć coś, co… No właśnie, status jego związku z Dią też był mocno niejasny. Czy w ogóle mógł to nazwać związkiem? Nawet tego nie był pewien. A trudno spokojnie porozmawiać z kimś, kto szaleje na trasie koncertowej w jakimś nieokreślonym fragmencie globu. Gdzie Deep Crimson grali teraz, w Ameryce Południowej? Czy już przenieśli się dalej? Będzie musiał zerknąć do swojego niezawodnego terminarza.
A więc tak. Wymagania Page’a. Sundance w rozsypce. Nieokreślona sytuacja z dziewczyną, która wyjechała w świat, zabierając jego serce ze sobą. Jakby tego było mało, do studia Bad Eggs zwalił mu się niezapowiedziany audyt, a jego rodzina koniecznie domagała się spotkania w pełnym gronie, rzecz jasna ze względu na interesy.
Nagle poirytowany zabębnił palcami w pudło gitary. Szlag by to wszystko, czemu nie mógł ot tak, po prostu, odzyskać swojego starego życia i świętego spokoju? Tęsknił za tym beztroskim gościem, bawidamkiem i pięknisiem, na którego pozował tyle lat. Naprawdę go lubił, choć była to tylko wizja wykreowana na potrzeby marketingu i mediów. Ale tamten Patrick… cóż, mógł być jego najlepszą wersją. A przynajmniej szczęśliwą i bezproblemową.
Znów dotknął strun. Przymknął powieki. Musiał się skupić i coś z siebie wykrzesać, choć czuł tylko straszną, ciemną pustkę…
– Przestań się zachowywać jak cipa i użalać się nad sobą. – Usłyszał za plecami.
Gwałtownie otworzył oczy i obejrzał się za siebie. Do kuchni właśnie wparadował Ben, ciągnąc za sobą lekko potarganego i chyba nie do końca dobudzonego Johna.
– Jak… – zaczął, odkładając gitarę na blat. – Jak się tu dostaliście, do jasnej cholery?!
– Drzwi były otwarte – powiedział Ben.
– Gówno prawda – mruknął John za jego plecami.
– Drzwi tarasowe. Jak się trochę pogrzebało przy zamku – uściślił Ben. – No co, jakoś musieliśmy wejść…
– Są też zwykłe drzwi – przypomniał Patrick. – Te frontowe. Z dzwonkiem, nie wiem, czy to coś wam mówi. A co z bramą wjazdową? Ta na pewno jest zamknięta!
– Górą – jęknął John. – Dzięki Bogu, że nie opuściłem w ostatnich tygodniach dnia rąk i nóg, choć szczerze, to nie sądziłem, że krzepa przyda mi się do takich wyczynów.
Ben tylko się szczerzył. Od razu dało się zauważyć, że to on był prowodyrem włamu do domu gitarzysty. Patrickowi opadły ręce.
– Ale dlaczego?! – zapytał. – Przecież jak mieliście jakąś sprawę, mogliście zadzwonić! Albo, nie wiem, podjechać i użyć domofonu…
– Ale tak jest zabawniej. Poza tym – Ben przestał się szczerzyć – ty i John macie wbrew pozorom podobnie kruchą psychikę, więc uznałem, że musimy wrócić do korzeni, zanim obaj zaczniecie chodzić po ścianach i szlochać w poduszki.
– Nie szlocham w żadne poduszki – powiedzieli jednocześnie John i Patrick.
– Ale obaj chodzicie po ścianach. Z różnych powodów, ale myślę, że jeden przeważa. Choć pewnie nie zdajecie sobie z tego sprawy.
– Nie pierdol, Sherlocku – burknął John. – Niby z jakiego?
– Z tego samego co ja – przyznał Ben, rozkładając ugodowo ręce. – Sracie po nogach, bo boicie się tych cholernych przesłuchań. Obawiacie się tego, kto przyjdzie. Tego, że nikt nam nie podpasuje i zostaniemy bez bębniarza. Albo, jeszcze gorzej, że kogoś wybierzemy. Nowego członka Sundance. Nowego członka rodziny. Dawno zaginionego brata.
Patrick nieświadomie zaczął kiwać głową.
– A co, jeśli okaże się psychopatą? A co, jeśli nas zniszczy tak, że już nie będzie czego zbierać?
– I myślisz, że co niby powinniśmy zrobić? Zrezygnować z przesłuchań? Czy zalać się w trupa? – burknął John, zakładając ręce na piersi.
– Powinniśmy najpierw sami się odbudować – zaproponował Ben, z rozwagą dobierając słowa. – Page miał niezły pomysł z wizytami u psychologa, ale same rozmowy nam nie pomogą. Page nie jest muzykiem. On nie rozumie, nie do końca… – Basista na chwilę zamilkł i zadumał się. – Tak sobie myślę… Perkusja to rytm, to bicie serca, ale… można żyć bez serca. Ja żyję, odkąd Kath mnie zostawiła. Z Johnem wiadomo, jego serce jest od kilku miesięcy w kawałkach. A ty – zerknął na Patricka – wsadziłeś swoje do samolotu.
– Wcale nie – zaprzeczył gitarzysta bez specjalnego przekonania. Owszem, dokładnie tak czuł.
John podejrzliwie popatrzył na basistę.
– Kath… Mówisz o mojej siostrze, prawda? Szczerze, to domyślałem się, że coś tam musiało zajść, ale żadne z was o tym nigdy nie wspominało i jakoś nie sądziłem, że…
– Była moją pierwszą miłością – mruknął Ben. – Do tej pory zresztą jedyną, ale co poradzisz, jak nic nie poradzisz. Pogodziłem się z tym. Już mi przeszło.
John otworzył usta, ale się nie odezwał. Benjamin wzruszył ramionami i kontynuował:
– Wracając do meritum. Potrzebujemy serca, ale póki co możemy sobie poradzić bez niego.
– Czy możesz wreszcie powiedzieć, ale tak jasno i klarownie, o co ci chodzi? – zapytał Patrick, sięgając po dzbanek i namierzając najczystszy z brudnych kubków.
– Owszem. – Ben chwycił za gryf gitary i wcisnął ją zaskoczonemu Patrickowi. – Najwyższa pora, żebyśmy znowu zaczęli ze sobą grać. Dobrze wiem, że żaden z was nie jest w stanie wycisnąć z siebie ani słowa, ani nuty i szlochacie w ciemnościach w poduszki…
– Wcale nie!
– Więc najwyższa pora, żebyśmy przestali udawać solistów, bo nimi nie jesteśmy. Jesteśmy zespołem. A zespoły trzymają się razem. Grają razem.
Patrick ostrożnie przytulił do siebie gitarę.
– Dobra, a gdzie jest twój bas?
– Zostawiłem go przy drzwiach tarasowych – odpowiedział Ben z uśmiechem. – Zorganizuj więcej kawy i za dziesięć minut widzimy się w studiu na dole – rzucił i wymaszerował z kuchni.
John i Patrick przez chwilę stali w milczeniu.
– Wiesz, w sumie to go kocham – powiedział John. – Ale mu o tym nie mów.
– Przecież on o tym dobrze wie – zapewnił go Patrick, odstawiając z czułością gitarę i chwytając brudne kubki. Najwyższa pora wydelegować je do zmywarki i znaleźć jakieś czyste. Trzy. – Tam jest młynek – powiedział do Johna, pokazując łokciem. – Przydaj się do czegoś i zrób kawę.
John z trudem się powstrzymał, żeby go uściskać. Ale też by się nigdy do tego nie przyznał.
***
Benjamin był kanciasty i toporny jak wikiński młot, ale nie można mu było odmówić, że wpadał na całkiem niezłe pomysły. Kilka godzin grania melodii bez nut i słów coś w nich zmieniło. Kto by przypuszczał, że rozwiązanie problemów – przynajmniej niektórych – mieli na wyciągnięcie ręki. Cóż, w sumie wiadomo, że najciemniej pod latarnią.
Kiedy więc kilka dni później James poinformował ich, że z ośmiu zaproszonych perkusistów na przesłuchanie przybędzie pięciu, podeszli do tematu może nie z nadzieją, ale na pewno z nieco lepszymi humorami.
Poza tym odkryli, że choć są ludzie, którzy chcą grać w Sundance, to obecna ekipa zespołu niespecjalnie wiedziała, jak przeprowadzić przesłuchanie.
– Chyba najwyższa pora, żebyście to ustalili? – zasugerował James z nieukrywanym sarkazmem. – W końcu to wasz zespół i wasz nowy perkusista. Chyba że coś mi umknęło?
John jęknął i ukrył twarz w dłoniach.
– Na pewno musimy z nimi zagrać – dobiegło zza szczupłych palców. – Dostali już nuty i nagrania, więc mieli czas, by się zapoznać z naszym stylem i tym, co należy do nich… Miejmy nadzieję, że ćwiczą…
– Jakieś jam session, żeby zobaczyć, czy potrafimy się zgrać na poziomie muzycznym? Kiedy nie ma podanych instrukcji? – dodał Patrick, w zamyśleniu skubiąc dolną wargę.
– I solówka! – wykrzyknął Ben. – W końcu co to za bębniarz, który nie umie porządnie naparzać przez kilkanaście minut!
John ponownie jęknął.
– Nikogo nie znajdziemy, zobaczycie, mamy za duże wymagania…
Page się uśmiechnął.
– Pożyjemy, zobaczymy – zawyrokował. – Nagrania dostali, a resztę zachowamy przed nimi w tajemnicy. Ważne, by umieli też działać w sytuacjach stresowych. Może trafi się ktoś, kto sprosta waszym oczekiwaniom.
– Jak w sytuacjach stresowych, to w połowie solówki powinniśmy im jeszcze wyłączyć światło – rzucił Patrick odruchowo.
– Zapisuję – odrzekł James. – Świetny pomysł.
Wyszedł z pokoju.
– I teraz dopiero narobiłeś – burknął John.
Patrick przewrócił oczami. No jasne, to zawsze była jego wina.