Maria Zdybska
Pochodzi z magicznego Świętokrzyskiego, mieszka w zaczarowanym Krakowie, ale w jej żyłach zamiast krwi płynie morska woda. Uwielbia snuć opowieści inspirowane mitologiami i nie potrafi obyć się bez dodatku romansu. W 2017 r. debiutowała powieścią fantasy „Wyspa Mgieł” otwierającą trylogię Krucze serce, kolejne tomy serii to „Jezioro Cieni’ (2018) oraz „Wybrzeże Snów” (2020). W 2021 ukazała się "Pani Siedmiu Bram" czyli pierwsza część dylogii urban fantasy o sumeryjskiej bogini Inannie. Na koncie ma też kilka opowiadań w antologiach Wydawnictw Inanna, Fantazmatów i Videografu.
Zwierciadło kłamstw
Maria Zdybska
Dla wszystkich moich czytelników o kruczym sercu.
Powinna była zrozumieć już wtedy, w tej pierwszej chwili, gdy między lekko uchylone powieki zaczął wsypywać się piasek. Mokry, zimny, pachniał sosnową żywicą i strachem.
Sól.
Oblizała ostrożnie usta. Suche, spierzchnięte, jakby od wielu dni tęskniły za wodą i natychmiast poczuła niemiłosiernie piekący smak.
Wisiała gdzieś w półświadomej nieważkości, z trudem zgadując własne położenie względem jedynie umownych kierunków świata. Góra i dół nieustannie zamieniały się miejscami i choć nie mogła się poruszać, miała mdlące wrażenie, że wiruje bezwładnie w przestrzeni. Niemożliwe, zupełnie niemożliwe. Ktoś przygnieciony ogromnym kamieniem dławiącym klatkę piersiową i płuca mógł tkwić wyłącznie w miejscu, w bezwolnym, poddańczym bezruchu i czekać na śmierć, pogrzebany żywcem.
Koniec nadchodził niespiesznie.
Leniwie zdradzał swoją bliskość uciskiem piersi, mrowieniem oczu, nienaturalną lekkością tego odrealnionego bytu. Czas rozpływał się jak plaster leśnego miodu roztopionego przez nieposkromione letnie słońce. Ciągnął się jak srebrne nici babiego lata, zaplątane w gałązkach młodych drzewek. Wił jak cieniutkie kolorowe wstążki wplecione w rozwiane wiatrem włosy, gdy śmiejąc się, tańczyła z kwiatowym wiankiem na głowie. Kiedyś, w innym życiu. Wspomnienia przypływały cieplejszymi falami o zapachu wiosny i poziomek, po czym roztrzaskiwały się boleśnie o lodowatą świadomość tu i teraz. A tu i teraz było ciemnością i zimnem, martwym bezruchem i złowrogą ciszą. Czas trwał w niej uparcie i nie chciał się zatrzymać, bezlitosny w tej powolnej torturze.
Powinna była zrozumieć.
Grób był płytki. Wykopany w pośpiechu, niechętnie i po partacku. Wygrzebanie się z niego nie było więc szczególnie trudne, nawet dla kogoś tak mikrej postury. Nawet jeszcze wtedy, gdy zesztywniałymi palcami rozgarniała grudy zmarzniętej ziemi, gdy niezgrabnie wyczołgiwała się z nierównej jamy wprost na przywiędłą od rozsypanej szczodrze soli trawę, nie dopuszczała do siebie myśli o tym, co się stało. Robiła po prostu to, do czego pchał ją instynkt, działała po to, żeby przerwać ten dziwny stan półśmierci, półmarzenia, półsnu i półjawy.
Pochowali ją na rozstaju dróg, obok milczącego stawu, tego samego, nad który wymykała się kiedyś z Eirenem z koszykiem pełnym jabłek i słodkich maślanych bułeczek. Dziwne, niepotrzebne wspomnienie. Teraz zmierzch, krwiście czerwony i otulony mgłami wyostrzył kontury nieruchomych sosen wokół, sprawiając, że wyglądały dziwnie obco i nieprzyjaźnie, z powykręcanymi szponiasto gałęziami, na których przysiadły zgarbione wrony.
Uklękła na brzegu, tam, gdzie tataraki ustępowały miejsca złocistemu piaskowi i nachyliła się, ciekawa własnego odbicia. Woda zastygła w taflę ołowianego zwierciadła, gęsta z zimna i nieprzenikniona, ukazała bladą twarz o kształcie serca, wciąż jeszcze lekko pucołowatą, w sposób, który nadawał jej denerwująco dziecinnego wyglądu. Na ramiona spływały brązowe pukle, lśniące i miękkie mimo resztek soli i piasku, których nie zdołała się jeszcze pozbyć, a czarne oczy błyszczały fiołkowymi refleksami.
Czy zawsze tak wyglądała? Czy i przedtem była równie piękna?
Dotknęła niepewnie dekoltu, przejechała palcem po zdobiących go misternych koronkach, zapatrzyła się na gorset wyszywany srebrną nicią w drobne gwiazdki śniegu i białe zimowe róże na materiale w błękicie tak bladym, jak lodowe góry z Północnych Oceanów. Znała na pamięć każdy ścieg, każdy element wzoru, każde cięcie i fałdę materiału. Tkała i szyła, dziergała i poprawiała tę wspaniałą suknię przez cały rok, palcami zwinnymi jak małe leśne wróżki, nie żałując ani chwili przeznaczonej na dodatkową pracę. Jak cudownie było móc w końcu ją podziwiać na sobie.
Czy zdarła ją siłą z Raelynn?
Odbicie w stawie ściągnęło brwi, oczy pochłonęła czerń. Kształtne usta wykrzywiły się drapieżnie. Nigdy nie widziała siebie takiej, nigdy nie była ani tak piękna, ani tak przerażająca zarazem, chociaż przecież pozornie nie zmieniła się wcale. Zjechała ręką aż do talii, przyglądając się wykwitłej jak wielka róża plamie ciemnej czerwieni.
Krew.
Z czyjej rany?
Przycisnęła ostrożnie dłoń do boku, ale pod błękitną materią nie czuła zupełnie nic. Żadnego bólu, żadnego zimna, żadnego zmęczenia, tylko pustą lekkość i chłód, który wcale nie był nieprzyjemny. Plama krwi już dawno zaschła i poszarzała, a suknia należała przecież do niej, do Mildy, nie do tej wstrętnej Raelynn. Tak jak Eiren.
Dobrze znała drogę do domu. Przemierzała przecież te ścieżki po stokroć przedtem, we dnie, w nocy, rankiem i o zmierzchu. Teraz, wąski szklak meandrujący wśród rosłych, żywicznych drzew, wydawał się równie czarowny co straszny. Zupełnie jakby kroczyła w przedziwnym śnie, w którym to, co znajome, znajdowało swoje odbicie w mrocznym zwierciadle zniekształcającym kontury, rozświetlającym wszystko trupiobladym światłem. Rozmyty za zasłoną mroźnych mgieł księżyc wydobywał dziwne refleksy na oszronionych trawach, na szyszkach błyszczących jak oszlifowane klejnoty, na opalizujących pancerzykach obudzonych nocą czerwonoskrzydłych żuków.
Milda stawiała kroki lżejsze niż dotyk skrzydeł puchatych ciem, nie łamiąc żadnej suchej gałązki, nie gniotąc miękkiego dywanu szmaragdowych mchów. Znała kierunek i znała cel, droga wiodła ją jednak zwodniczymi zakrętami, wśród bagnistych rozlewisk, między umarłymi kikutami drzew, przez pozbawione liści zarośla białych, zimowych jagód.
Wszystko wydawało się zwyczajne, znajome, choć zarazem nic nie było takie, jak powinno być. Mimo ciemności dostrzegała doskonale wszystkie jarzące się delikatnym błękitem szczegóły uśpionego nocą lasu, a z tajemniczych szelestów i westchnień mogłaby ułożyć całą symfonię. Zaskoczone jej bezszelestnym krokiem nocne drapieżniki przyglądały się jej uważnie, lecz bez strachu. Srebrne lisy i potężne szare wilki, dzikie koty i rosomaki, przyjęły ją jak swoją, cichą zjawę wędrującą śmiało pośród nocy, niebezpieczną i olśniewającą w wyszywanej srebrem sukni.
Była taka piękna.
Ta noc, gwiazdy schowane za mgielnym woalem i ona sama, w szacie cudnej jak zimowy mróz obsypujący diamentami każdy skrawek pozbawionej życia ziemi. Coś jednak było nie tak. Czuła bolesny brak tam, w środku, w miejscu, gdzie kiedyś biło jej serce, gorące i bezmyślne. Teraz znalazła tylko niemożliwą do wypełnienia wyrwę, jak nienasycony głód, jak przepaść otchłani bez dna.
Zwolniła kroku, tknięta najgorszym przeczuciem, uniosła wyżej blade, zimne dłonie i zadrżała pod nagłym uderzeniem wspomnień.
Raelynn. Eiran. Pocałunki i szepty, zdradzieckie czułe słówka, wzajemne wyznania, ciche przysięgi wymieniane między zdyszanymi oddechami kochanków. Staw, a w nim jej odbicie, w gniewie i rozpaczy, z krwią na rękach, krwią na sukni… Nimfy, piękne i kłamliwe, obietnice kuszące, jak ich słodkie usta, mrzonki o pięknie, kłamstwa o miłości, ułudy i marzenia, zazdrość i zemsta.
Powiodła dłonią ku sercu, ale czy miała jeszcze serce? Czy ta noc była tym, co śnią ludzie po śmierci? Pokrętnym odbiciem dawnego życia? A może jedynie drogą do smutnego świata Bogini Zarii?
Chata matki rozjarzona była ciepłym światłem. U wejścia dwie pochodnie z cichym sykiem strzegły dostępu do środka. Przez małe okna migotały świece, wraz z bursztynowym blaskiem rozsiewając wokół kojący zapach sosny i białej szałwii. Milda zawahała się tylko na chwilę, widząc na ziemi ochronny okrąg usypany z kryształków morskiej soli wymieszanej z drobnymi listkami rozmarynu. Bez trudu przekroczyła niewidzialną barierę i niecierpliwie uderzyła kilkakrotnie pięścią w drzwi.
Słyszała ciche nucenie i szeptane monotonnie słowa żałobnych modlitw jeszcze zanim otworzyła jej matka. Widok jej twarzy, spuchniętej od łez i bladej ze zmęczenia, sprawił, że Milda zrobiła chwiejny krok do tyłu. Nigdy nie widziała jej takiej; tak złamanej i cierpiącej. Nigdy dotąd nie widziała nawet jej łez. Gerd miała serce wytrawione w wojennej pożodze, o duszy jak ostrze miecza, wytrzymałej i niewybaczającej. Teraz, z włosami obciętymi krótko na znak żałoby, z ochronnymi runami żałoby namalowanymi na białych ramionach, w czarnej chuście na plecach, wydawała się obca, równie odległa, jak wspomnienie jej kochających uścisków i całusów, kiedy Milda była tylko dzieckiem.
– Mamo… – wykrztusiła z siebie dziewczyna. Miała tyle pytań, tyle wątpliwości. Ale przede wszystkim nagle targnął nią obezwładniający strach. Może to te obcięte krótko włosy, może żałobne tatuaże, może dźwięki rytualnych modlitw uświadomiły jej dobitnie i niepodważalnie, że umarła.
– Mamo – powtórzyła bezradnie – mamusiu, to ja! Przepraszam… – Nic innego nie przyszło jej do głowy.
Gerd zmierzyła ją tym swoim władczym spojrzeniem, jakby Milda nie stała w obliczu zwykłej prządki, ale co najmniej czekała na wyrok księżnej Ysborga. Nawet teraz, po śmierci, ścierpła jej skóra. Gerd wpatrywała się w córkę nieruchomym wzrokiem, ale jej zaciśnięte nerwowo usta zadrżały.
– Córeczko… – Milda ledwie dosłyszała to słowo. Brzmiało jak smutne westchnięcie, jak rozrywający serce wstęp do szlochu. Niewiele myśląc, zrobiła krok naprzód i zamknęła matkę w mocnym uścisku.
– Mamo! Mamusiu, to ja! – zapewniała ją żarliwie, wtulając głowę w pachnący rozmarynem szal. – Przepraszam… – wyjąkała, przełykając łzy – przepraszam, przepraszam, przepraszam! – powtarzała w nieskończoność, nie znajdując żadnych innych słów.
– Moja mała córeczko. – Głos Gerd był stłumiony i tak miękki, że z trudem go rozpoznawała. – Jak mogłaś to zrobić?
– Już wszystko będzie dobrze, przecież tu jestem – Milda uśmiechnęła się, prosto w matczyną pierś, mocząc jej prostą, żałobną suknię chłodnymi łzami, rozmazując przy okazji kilka namalowanych run.
Uścisk Gerd rozluźnił się, ramiona zesztywniały, powróciła tak dobrze znajoma rezerwa.
– Jak mogłaś tak nas pohańbić. Przeklęłaś i mnie i siebie.
Milda znieruchomiała. Niechętnie, powoli, odsunęła się od matki. Nadal dzielił je próg. Pozornie nic nieznacząca granica, która teraz równie dobrze mogła być niebotycznym kamiennym murem.
– Mamo… – bąknęła niewyraźnie pod nosem, niepewnie i tchórzliwie, jakby znów weszła w skórę małej, zastraszonej dziewczynki, posłusznej i nieszczęśliwej, samotnej i lękliwej.
– Milda. – Jej imię zabrzmiało jak gorzka reprymenda. – Nie wejdziesz, to nie jest już twój dom, wodnico.
Skuliła się na dźwięk ostatniego słowa. „Wodnica”. Brzmiała w nim pogarda, potępienie i strach. Równie dobrze matka mogła nazwać ją jakimkolwiek innym, paskudnym mianem.
– Mamusiu, ale to ja! – zaprotestowała, na tyle słabo, że żaden mięsień na twarzy Gerd się nie poruszył.
– Nie wejdziesz do tego domostwa – zakomunikowała sucho, obcym, uroczystym tonem, jakby cytowała słowa rytuału, którego ktoś jej niedawno nauczył. – Nie przekroczysz już nigdy tego progu. Odejdź. – Gerd wyprostowała dumnie plecy.
– Ale to ja przecież nadal ja, Milda! Przepraszam cię za wszystko, wiem, jak musiałaś się wystraszyć, ale żyję, zobacz to ja, żyję! Tylko tak strasznie się boję, mamo, a ty…
Milda skuliła się pod niewzruszonym żelaznym wzrokiem matki. Nie miała żadnych słów na swoją obronę, nie znała żadnego sposobu na jej ułaskawienie. Kątem oka dostrzegła, że na wyszczerbionym, krzywym od wilgoci progu ktoś nasmarował krwią runiczne zaklęcia. Teraz nie była już pewna, czy za zasłoną z wyprawionych skór siedzą pozostali żałobnicy, czy może to zaklęte rytuałem kamienie chaty, szepczą i nucą ponure pogrzebowe pieśni. Zrobiło się jej nagle duszno, gorąco i ciasno. Kamienny sufit wisiał nazbyt nisko, kamienne ściany były nazbyt bliskie. Pragnienie schronienia się w znajomych progach walczyło z dzikim instynktem ucieczki.
– Nie mam dokąd pójść – oznajmiła w końcu, bezradna i szczera, głupia, mała prządka.
Gerd ciaśniej owinęła się czarnym szalem i nieznacznie odsunęła się od drzwi.
– Radziłam się starszych – oznajmiła stanowczym tonem. – Mówili, że możesz wrócić, odmieniona, przeklęta. – Obrzuciła córkę oceniającym wzrokiem, zatrzymując się na chwilę przy krwistej plamie na jej boku.
– Zapalimy dla ciebie czysty ogień – podjęła po chwili nieprzyjemnej ciszy. – Przygotujemy ofiarę dla Zarii. Poprosimy o łagodne przejście dla ciebie. Sprowadzę tu jutro, najdalej pojutrze Widzącą. Obiecuję, córeczko, że już wkrótce odpoczniesz.
Milda wplotła dłonie we włosy, zrozpaczona i zraniona każdym kolejnym słowem.
– Ale ja nie chcę! – wykrzyknęła z dziecinną przekorą, ale jej głos wybrzmiał ledwie zdławionym błaganiem. – Nie odejdę! Wpuść mnie po prostu do mojego pokoju. Muszę uszyć nową suknię, ta się poplamiła.
Nawet nie czuła, gdy po policzkach popłynęły łzy. Lodowate i obce jak kamienie tej chaty, jak pusty wzrok bezlitosnej matki, która zamknęła w końcu drzwi:
– Odejdź w pokoju, dziecko.
Noc spłonęła w łagodnych płomieniach przedświtu i w końcu dojrzała w kolejny dzień. Milda długo błąkała się bez celu po lesie, dla zabawy rozwiązując małe czerwone wstążki, którymi mieszkańcy okolicznych wiosek znaczyli drogę przez zwodnicze szlaki. Nuciła sowom i ćmom piosenki, które zwykła była śpiewać podczas szycia, opowiadające nieodmiennie o romantycznej miłości, o więzi dusz, o Zarii i jej Hellorze, o pięknych księżniczkach i odważnych książętach, o złych, samolubnych magach, stających na drodze zakochanym i o demonach zaklętych w kruki.
Coś ciągnęło ją z powrotem nad staw pośród rosłych sosen, opodal rozstajnych dróg, gdzie pochowano ją, brutalnie miażdżąc kruche ciało ogromnym kamieniem. Czy ten grób miał być teraz jej domem? Siadła nad wodą wpatrując się w ciemność, która zamiast gwiazd zaczęła pokazywać różowiejące jutrzenką niebo.
Powiodła palcami po zastygłej powierzchni jeziora, czarnofiołkowe oczy, sercowata twarz, zmysłowo czerwone usta, kontrastujące z mlecznobiałą skórą i pyszne brązowe pukle. Piękna, taka piękna. Właśnie taka chciała być dla Eirana, taką chciała się widzieć w jego oczach.
Dzień przecierał się złotem i purpurą, a Milda nadal wpatrywała się oczarowana w swoje odbicie. Wesołe poranne trele zastąpiły wkrótce nocne pohukiwanie sów, wstające mgły przeobraziły się w puchate obłoki. Szron obsypał milionem pokruszonych diamentów suche gałązki tataraku i sosnowe szpilki, oprawił rubinowe kulki jarzębiny w misterne lodowe diademy. Wydawało się jej, że pojękiwanie bujających się wysoko sosen niesie z sobą ciche, śpiewne głosy, szepty i śmiechy. Podniosła wzrok i zastygła olśniona niecodziennym widokiem. Tuż nad taflą jeziora pląsały leśne nimfy, w półprzezroczystym korowodzie zataczały taneczne kręgi, szerzej i szerzej, raz po raz wzbijając niewielkie fale uderzeniami bosych stóp. Trzymając się za ręce nuciły dziwną pieśń, w niezrozumiałym dla Mildy języku, przy każdym podskoku zanosząc się perlistym śmiechem.
Widok, choć tak niecodzienny, wydawał się jej dziwnie znajomy. Musiała je już tutaj widzieć, musiała z nimi rozmawiać. Wszystko sprzed chwili śmierci wydawało się jednak dziwnie zamazane, mgliste i niepewne jak mroczna toń jeziora przed świtem.
– Czy jestem równie piękna jak wy? – zapytała urzeczona ich nieziemskim urokiem.
– Oczywiście, że nie! – zaśmiały się dźwięcznym chórem. – Wyglądasz dokładnie tak samo, ale nie jesteś już tak brzydka, jak ludzkie panny.
Milda poczuła bolesny ucisk w miejscu, gdzie kiedyś biło jej serce.
– Myślałam, że zostanę jedną z was – wyznała z żalem gorzkim jak posmak pogrzebowej soli z jej grobu. – Mówiłyście, że jeśli skoczę do stawu… – Narastająca złość sprawiła, że podniosła się z kolan, mierząc wyzywającym wzrokiem przezroczyste panny. – Obiecywałyście! – dodała oskarżycielskim tonem, chociaż nie mogła przecież nic im zrobić.
Odpowiedział jej tylko radosny śmiech, brzmiący jak setki srebrnych dzwoneczków rozkołysanych lodowatym wiatrem.
– Mała, śmieszna rusałka – zaintonowały rozbawione nimfy – Śmierć nie dotrzymuje obietnic żyjącym!
– A więc to prawda…
Głos, och ten głos. Milda poczuła, że na ten dźwięk coś radośnie szarpie ją od środka, jak rozbawiony szczeniak pragnący zabawy, że rozpiera ją błoga, przyjemnie gorąca fala niecierpliwej tęsknoty. Ocknęła się z odrętwienia, które przypominało sen, chociaż w rzeczywistości było dziwnym półświadomym dryfowaniem pod powierzchnią lodowatej wody. Otworzyła oczy i wynurzyła twarz z zachwytem wpatrując się w Eirana.
– Co takiego? – zapytała, umiejętnie wplatając nieco zagadkowej kokieterii w głębszy niż zwykle głos.
Chłopak przysiadł na brzegu, pozornie beztrosko, tak, jak zwykł tu odpoczywać, kiedy spotykali się w tajemnicy. Jego oczy zdradzały jednak nerwową niepewność.
– To ty… to naprawdę ty. – Wypuścił wstrzymywany w napięciu oddech. – Mówią, że utopiłaś się w stawie.
Milda wynurzyła się na wysokość szyi, odchyliła głowę i zaniosła się śmiechem, czarownym i śpiewnym jak ten, który słyszała u nimf.
– Czy teraz ci się podobam? – zapytała śmiało, kiedy powoli wynurzała się ze stawu. Strumienie lodowatej wody spływały po jej ciele, przesiąkając przez delikatne białe koronki i uwydatniając każdy szczegół ciała pod cieniutką suknią. Z rozmysłem szła ku niemu powoli, ciesząc się każdą chwilą oniemiałego podziwu na twarzy chłopaka.
– Tak… – wyrwało mu się z piersi wraz z cichym westchnieniem. – Nie… – zaprzeczył po chwili odrobinę ochryple. – Nie, Milda! – Teraz z kolei wydawał się przestraszony.
– Nie kłam. – Milda uśmiechnęła się, wydymając lekko wargi. – Widzę to w twoich oczach.
Eiran potrząsnął głową, ale jakby na potwierdzenie jej słów nie potrafił oderwać od niej zachwyconego wzroku.
– Dlaczego to zrobiłaś? – zapytał dopiero po chwili milczenia, jakby nagle sobie przypomniał o tym, co zaszło.
Milda wzruszyła obojętnie ramionami, beztroska i wolna od dawnych rozterek.
– Jakie to teraz ma znaczenie?
Zebrała mokrą suknię w garść i podciągając ją lekko zrobiła kolejny krok w jego kierunku.
– Nie podchodź bliżej! – Eiran zerwał się z ziemi, uniósł wyżej ramiona w obronnym geście.
– Spójrz, uszyłam tę suknię na święto zimowych róż. – Milda, udała, że nie widzi strachu coraz wyraźniej malującego się na jego twarzy. – Uszyłam ją specjalnie dla ciebie. – Z taneczną gracją obróciła się wokół. – Czyż nie jest przepiękna?
– Jest… wyjątkowa – Eiran patrzył na nią zamglonymi oczami. – Milda, nie podchodź bliżej!
– Och, Eiran, przestań się ze mną droczyć. – Roześmiała się lekko i przysunęła się nieznacznie ku niemu. – Nie pamiętasz już naszych cichych schadzek nad stawem? Nie pamiętasz co mi szeptałeś, gdy leżeliśmy nadzy w trawie? – ściszyła intymnie głos, jakby powierzała mu największy sekret. – Jak obiecywałeś, że to moją suknię wybierzesz ze wszystkich sukni panien kąpiących się w Ys w Noc Przesilenia, i że to mnie pocałujesz potem przy wszystkich w Święto Zimowych Róż.
Eiran zachwiał się na nogach, przeczesał nerwowo swoje złote włosy.
– Milda, Raelynn ledwie przeżyła po tym, jak się na nią rzuciłaś – z trudem wydobywał z siebie kolejne słowa, ale patrzył już na nią przytomniej, zaalarmowany niebezpieczną bliskością rusałki.
– Raelynn – Milda powtórzyła to imię prawie beznamiętnie, bez śladu wcześniejszego powabu w głosie. – A więc to jednak jej krew. – Pogładziła rozległą plamę na sukni i uśmiechnęła się drapieżnie. – Spodziewałam się, że Słodka Raelynn, córka możnego kupca ma krew wonną jak same róże, a tu popatrz, jucha to jucha, płynie tak samo u każdego, jak go dobrze dźgnąć nożem.
– To nie jest zabawne, Milda. – Eiran odsunął się na kolejny krok. Milda dostrzegła, że zawiesił na szyi mały woreczek, zapewne z morską solą dla ochrony przed złośliwą zjawą. Powinna się obrazić, ale to odkrycie sprawiło jedynie, że poczuła się jeszcze pewniej. – Co ty z siebie zrobiłaś? Nigdy się tak nie zachowywałaś.
– Ciii! Posłuchaj uważnie całej historii – uciszyła go ze stanowczością, na którą nigdy wcześniej by się nie zdobyła. – Słodka Raelynn kazała mi uszyć suknię i dla siebie. Matka nie pozwoliła mi odmówić, chociaż wiedziała, co to dla mnie znaczy i jak bardzo jej nienawidzę. Kazała mi słuchać bogatej panienki Raelynn i porzucić głupie mrzonki o tobie. Szyłam więc i wyszywałam, cierpliwie dziergałam dla niej prześliczne koronki. Biedna, nieśmiała prząśniczka o złotych palcach, zbyt posłuszna, żeby posłać to wszystko na samo dno otchłani i niedostatecznie ładna, żeby uwierzyć, że wybierzesz mnie nawet w najgorszych łachmanach. A jednak nocami, gdy wszyscy już spali, siadałam po cichu do własnej sukienki, do tej, która cię olśni, tej, która miała mi cię dać, kochany.
Eiran słuchał, nie śmiąc przerwać. Zacisnął dłoń na woreczku z solą i uśmiechnął się swoim dawnym, łobuzerskim uśmiechem, o którym śniła każdej nocy, aż do śmierci.
– I gdzież jest ta cudowna suknia?
Milda roześmiała się, śpiewnie, czarownie i znów zakręciła się w miejscu dumnie prezentując kunsztowne dzieło.
– Przyznasz, że leży doskonale.
– Ale… – Chłopak dopiero teraz zaczynał rozumieć.
– Wścibska Raelynn dostrzegła jej rąbek, kiedy przyszła na przymiarkę – głos Mildy stał się ostrzejszy, prawie tak twardy jak ton Gerd, kiedy dawała jej reprymendę za bujanie w obłokach. – Dostrzegła i zapragnęła jej tak mocno, że odważyła się ją ukraść.
– Rae nigdy by czegoś takiego nie zrobiła – zaprotestował słabo Eiran. – Odebrała gotową suknię, gdy nie było cię w chacie. Dostała ją od Gerd. To jakieś nieporozumienie.
– Nieporozumienie. – Rusałka skrzywiła się brzydko, ale szczerość w głosie chłopaka zmusiła ją do zastanowienia. – Oczywiście, że nieporozumienie, bo moja matka nigdy by… – urwała bezradnie wpół słowa. – Moja matka przecież wiedziała, że… – Znów nie potrafiła dokończyć. Nie zdobyła się na wypowiedzenie na głos tej okropnej prawdy.
Opuściła bezradnie ramiona, tracąc zupełnie zainteresowanie Eiranem.
– Milda, nie wracaj tam, nie idź do chaty swojej matki! – Zorientowała się, co robi, dopiero, gdy przerażenie w głosie chłopaka kazało jej zatrzymać się na ścieżce wiodącej do wioski. – Nie odwiedzaj jej już nigdy! – Niewiarygodne, ale Eiran zmienił ton na niemal błagalny. – Przysięgnij mi, że odejdziesz daleko, jak najdalej stąd.
Przyjrzała mu się uważniej, prześledziła każdy cień na jego twarzy, szukając oznak kłamstwa albo drwiny. Nie znalazła niczego takiego, a jednak wyrwa w sercu bolała zbyt mocno.
– Dlaczego miałabym cokolwiek ci przysięgać? – syknęła jadowicie. – Śmierć nie dotrzymuje obietnic żyjącym, głupcze.
– Nie rozumiesz. – Eiran wyglądał na wzburzonego, zacisnął dłonie w pięści, ale nie śmiał podejść do rusałki. – Gerd posłała po Widzącą, ale starucha nie przybyła sama. Przywiodła ze sobą dwóch Łowców Mocy. Mówią, że… – urwał raptownie pospieszny potok słów, tknięty nieokreślonym impulsem.
Milda zmrużyła w zamyśleniu oczy; czy chodziło o prawdziwą troskę, żal czy poczucie winy? Bo przecież nie o miłość, tego jednego była pewna.
– Co takiego mówią, no? – ponagliła go sucho.
Eiran powoli przełknął, głos miał drżący, zachrypnięty. Nigdy nie widziała go w takim stanie.
– Że chcą cię zniewolić. Że dobrze za ciebie zapłacili.
Sama się zdziwiła, z jakim spokojem przyjęła jego słowa.
– A tobie? – pytanie zabrzmiało ostrzej niż zamierzała. Podeszła do niego na odległość ramienia, butnym, wyzywającym krokiem.
– Ja nie… – Chłopak cofnął się odruchowo. Czyżby się jej bał? Milda miała prawie ochotę się roześmiać. Nigdy dotąd nikogo nie wystraszyła.
– Miałeś mnie tylko tropić czy wywabić z chaty? – zapytała, imitując władczy ton, którym Gerd zawsze skutecznie sprowadzała ją na ziemię. – Zawieść na pomarlisko? Spętać ifrytowym łańcuchem?– Oszołomiony Eiran otworzył usta, ale zamiast odpowiadać, kręcił tylko głową. Milda westchnęła i nakazała sobie spokój. Poczucie władzy nad nim było upojne i cudownie wyzwalające, ale nie chciała go przecież przerazić na śmierć. – Zresztą, to bez znaczenia. – Uśmiechnęła się łagodniej. – Bo mnie nie skrzywdzisz, jesteś teraz pod moim urokiem, a ja… Ja i tak muszę pożegnać się z matką.
Eiran wyglądał na zdezorientowanego.
– Nawet jeśli chce cię sprzedać?
Przytaknęła z żalem.
– Zwłaszcza, jeśli chce mnie sprzedać.
Nie pozostało już nic do powiedzenia. Milda wyprostowała się, z takim wysiłkiem, jakby właśnie zrzuciła z ramion niewyobrażalny ciężar. Uważnie wyprostowała fały srebrzystej sukni, skinęła w niemym pożegnaniu i ruszyła w kierunku wioski.
– Milda… – Eiran zawołał za nią łamiącym się głosem. Jej imię jeszcze nigdy nie zabrzmiało tak smutno.
Odwróciła się ostatni raz i spojrzała na niego tak, żeby móc zapamiętać tę twarz jak najdłużej.
– Chciałam być piękna dla ciebie. – Uśmiechnęła się na tyle, na ile pozwalało jej złamane serce. – Chciałam przeglądać się w twoich oczach, jak w cudownym zwierciadle i czuć twój zachwyt, prawdziwą miłość, na zawsze. Łaknęłam tego bardziej niż kolejnego oddechu. Kiedy jeszcze potrzebowałam powietrza – prychnęła z pogardą. – Czyż to nie ironia, że dopiero teraz zrozumiałam, jak bardzo się myliłam?
Eiran wpatrywał się w nią niemal czule.
– Jesteś piękna – wyznał szczerze.
– Jestem piękna – powtórzyła ze spokojem. – Byłam piękna. Po prostu przeglądałam się w niewłaściwym lustrze. Patrzyłam w niewłaściwe oczy.
– Przykro mi, że to musiało się tak skończyć.
– Ależ nie – Milda w ostatniej chwili powstrzymała zwodnicze łzy napływające jej do oczu. – W zasadzie powinnam ci podziękować. Tobie, Raelynn i mojej matce. To dopiero początek mojego życia.
Copyright © Maria Zdybska
Copyright © for the cover art by Agnieszka Zawadka
Wszelkie prawa zastrzeżone. All rights reserved.
Redakcja i korekta: Ewelina Nawara
Okładka: Agnieszka Zawadka
Kraków, 2019