To co pozostało - Kristen Granata (okładka)

To, co pozostało
Kristen Granata

Opowieść o odwadze, stracie i poszukiwaniu nowego początku…

Życie Callie Kingston nie jest tak idealne, jak mogłoby się wydawać. Zdesperowana kobieta walczy jednak o utrzymanie gry pozorów, szczególnie kiedy chodzi o tuszowanie siniaków pozostawionych przez gniew męża. Do czasu, gdy Cole Luciano wprowadza się do jej najlepszej przyjaciółki mieszkającej w domu po drugiej stronie ulicy. Choć mężczyzna zachowuje się opryskliwie i grubiańsko, jego stalowoniebieskie oczy zdradzają inną historię – pełną mrocznych tajemnic, tak bardzo przyciągających do niego Callie.

Cole, po przeżyciu niewyobrażalnej tragedii, jest przekonany, że zasłużył na to, co go spotkało, i chce, by wszyscy zostawili go w spokoju. Nie potrafi jednak trzymać się z dala od swojej pięknej sąsiadki. Widząc jej cierpienie oraz kłamstwa, pod którymi próbuje je ukryć, desperacko pragnie jej pomóc.

Czy dwie okaleczone dusze są w stanie uleczyć się nawzajem? A może dla niektórych nie ma już ratunku?

Gdzie kupić?
Kupując w tych księgarniach wspierasz Autora i Wydawnictwo
Kupując w MadBooks wspierasz Autora i Wydawnictwo
Informacje o książce

Rok I wydania: 2024
Format: 14.0×20,5 cm
Okładka: miękka

Liczba stron: 362

książka ISBN 978-83-7995-657-9
ebook ISBN 978-83-7995-658-6
audiobook ISBN 978-83-7995-659-3

Ceny sugerowane:
książka: 59,99 zł
ebook: 59,99 zł
audiobook: 59,99 zł

Fragment

Callie

Dzisiaj nie wstanę z łóżka.
Ten materac jest niesamowity. Idealny stosunek twardości do miękkości. Kołdra też jest świetna. Puchowa, ale nie za ciepła. Prześcieradło wysokiej jakości. Oddychające. Dobrze wybrałam. Mogłabym tu spędzić cały dzień. Nie muszę iść na zakupy. Komu w głowie jedzenie, gdy ma taki materac? Pranie? Przecież nie będę potrzebowała ubrań, jeśli zostanę w łóżku. To naprawdę najlepsze rozwiązanie wszystkich życiowych problemów.
Ale co to za okropny zapach?
Długi, mokry język przesuwa się po moim policzku, a ja jęczę:
– Idź spać, Maverick.
Nie otwierając oczu, głaszczę miękką sierść golden retrievera. Jego język znów muska moją twarz, a mnie ponownie uderza fala odrażającego zapachu z psiego pyska. Marszczę nos i gwałtownie podrywam głowę z poduszki.
– Maverick, znowu zjadłeś swoją kupę?
Opuszcza łeb i kładzie go na przednich łapach.
– Nie patrz tak na mnie! Tym wzrokiem nic nie wskórasz.
Zeskakuje z łóżka, pędzi przez korytarz i merdając, czeka na mnie u szczytu schodów.
Chyba jednak muszę wstać.
Odrzucam kołdrę, opuszczam nogi na podłogę i wsuwam stopy w kapcie. Kiedy się podnoszę, głowa pulsuje bólem, jakby ktoś zrzucił mi na nią kowadło. Powoli schodzę po spiralnych schodach, przytrzymując się zimnej, żelaznej poręczy. Maverick czeka już na dole. Od siły machnięć ogona całe jego ciało miota się niczym rekin wyjęty z wody.
– Jesteś zbyt pobudzony, kolego.
Odpowiada szczeknięciem i gna do kuchni. Docieram tam za nim chwiejnym krokiem. Do pomieszczenia wpada bystre słońce, które odbija się od marmurowego blatu i razi mnie w oczy. Chowam twarz w zgięciu łokcia i sycząc jak Drakula, pociągam za sznurek rolet.
Maverick kładzie się u moich stóp i szturcha mnie mokrym nosem w łydkę. Oboje podskakujemy, gdy rozlega się skrzypnięcie drzwi wejściowych, po czym pies mknie do przedpokoju.
Do kuchni wpada Paul, spocony po porannym joggingu, a ja wstrzymuję oddech, dopóki jego usta nie rozciągną się w uśmiechu.
– Dzień dobry, piękna.
Zalewa mnie fala ulgi.
– Dzień dobry. Jak ci się biegało?
– Cztery kilometry – odpowiada z dumą, po czym wyciąga butelkę wody z lodówki i odkręca zakrętkę.
Błękitna koszulka Under Armour opina mu szeroką klatkę piersiową, mięśnie ramion uwydatniają się przy każdym ruchu. Ma mokre, rozczochrane włosy i lśniącą skórę.
– Jak to możliwe, że wyglądasz tak seksownie po czterokilometrowym biegu? – Unoszę brew.
– Jak to możliwe, że wyglądasz tak seksownie zaraz po przebudzeniu? – Uśmiecha się szeroko.
Prycham, bo doskonale wiem, że teraz przypominam bardziej trupa niż żywą istotę.
Paul się pochyla, by mnie pocałować, ale krzyżuję ramiona przed twarzą.
– Dopiero co dostałam buziaka od fana koprofagii, więc lepiej trzymaj się ode mnie z daleka.
Spogląda na Mavericka, który jakby wiedząc, że o nim mówimy, chowa się za rogiem kuchennej wyspy.
– Obrzydliwy z ciebie pies.
– Zadzwonię dzisiaj do weterynarza. Może będą wiedzieli, jak go oduczyć zjadania własnych odchodów.
– Wydaje mi się, że wszystkie psy wcinają swoje gówno. – Paul opiera się biodrem o blat.
– Musimy go lepiej pilnować na podwórku. Powstrzymywać, zanim zdąży się do niego dobrać. – Obchodzę wyspę, żeby przygotować śniadanie. – Czytałam kiedyś, że psy jedzą swoje odchody, gdy brakuje im witamin w diecie. To był chyba jakiś artykuł. A może Josie mi o tym powiedziała. Nie pamiętam. W każdym razie… – Zatrzymuję się i pstrykam palcami przed twarzą Paula. – Czy ty mnie w ogóle słuchasz?
Paul potrząsa głową, wodząc wzrokiem po moim ciele.
– Nie usłyszałem ani słowa, odkąd przeszłaś obok w tych jedwabnych szortach.
– Nie żartuj. – Uśmiecham się i stawiam patelnię na kuchence. – Nic, czego byś wcześniej nie widział.
– A jednak wciąż na mnie działa. – Przysuwa się do mnie i kładzie dłonie na moich ramionach.
– Mam nadzieję, że to się nie zmieni – mruczę z zachętą pod wpływem jego lekkiego dotyku.
– A ja jestem pewny, że się nie zmieni.
Paul odchyla mi głowę i całuje mnie w szyję. Jedną rękę wsuwa pod moją koszulkę i obejmuje pierś, a drugą ściąga szorty. Wtulam się w jego ramię, spomiędzy rozchylonych warg wypuszczam długie westchnienie.
– Nie masz dzisiaj spotkania?
– Mam, a to oznacza, że musimy się pospieszyć.
Wsuwa już dłoń między moje uda i wciska we mnie palec, kciukiem kreśli kółeczka na łechtaczce. Nogi mi drżą, więc chwytam się krawędzi blatu. Paul delikatnie popycha mnie do przodu, aż piersi przylegają mi do zimnego marmuru wyspy, po czym wchodzi we mnie.
– Kocham cię – szepcze mi do ucha, ściskając moje biodra, i zaczyna poruszać się we mnie powolnymi, kontrolowanymi ruchami.
Wyginam plecy, by wyjść naprzeciw jego pchnięciom. Wbija się we mnie szybciej, mocniej, głębiej. Palcami wraca do pieszczenia łechtaczki. Tempo narasta, a ja jęczę i wiję się pod jego dotykiem. Czuję, jak rozkosz wzbiera w moim wnętrzu, fala orgazmu rośnie i wkrótce mnie zalewa. Krzyczę, kiedy spazmy wstrząsają moim ciałem. Paul też szczytuje i głośno mruczy, gdy wypełnia mnie swoim gorącym nasieniem. Obejmuje mnie jeszcze przez chwilę, składając delikatne pocałunki na moim ramieniu, szyi, skroni.
– Tęskniłem za tym. Cieszę się, że w końcu jest jak dawniej.
– Ja też.
Cóż, to półprawda.
Powinnam się rozkoszować tym uczuciem, bliskością i czułością Paula, ale mój umysł właśnie zaczyna analizować, obliczać datę, godzinę, dzień cyklu. Ręce aż mnie świerzbią, żeby sięgnąć po telefon i wejść w apkę do śledzenia płodności, ale po raz pierwszy od trzech lat tego nie robię.
I po wczorajszej nocy nie zrobię tego już nigdy.
Paul klepie mnie po tyłku, odsuwa się i wciąga spodenki do biegania.
– Idę pod prysznic.
Wpatruję się w jego szerokie plecy i pewny siebie krok, kiedy wychodzi z kuchni z wysoko uniesioną głową, wolny od lęków, które mnie dręczą. Zalewają mnie wyrzuty sumienia, gdy myślę o wszystkim, przez co musiał przejść w ciągu ostatnich kilku lat. Stres, wizyty u lekarzy, moje łzy.
Nigdy więcej.
Paul ma rację. Powinniśmy wrócić do tego, co było dawniej. Zanim opętał mnie pomysł założenia rodziny. Zanim popadłam w depresję i pociągnęłam go w ten dół za sobą. Zanim ludzie, którymi byliśmy, biorąc ślub, stali się sobie obcy.
Już czas położyć temu kres.
I to ja muszę to zrobić.
Mogę być lepsza.
Mogę znów być szczęśliwa.
Poprawiam koszulkę, podciągam szorty i zabieram się do przygotowania śniadania. Kuchnia to moje ulubione pomieszczenie w całym domu. Piękne marmurowe blaty, wysokie białe szafki, stalowe sprzęty. Paul kazał wykonawcy stworzyć ją dokładnie według mojej wizji. Twierdzi, że zrobił to, bo tak bardzo mnie kocha. Ja uważam, że w ten sposób zadbał, abym dla niego gotowała. Sam potrafi przypalić nawet wodę.
Czasami czuję się tak, jakbym żyła cudzym życiem, jakby to wszystko było snem. Mieszkam w rezydencji w Orange County w Kalifornii, mój mąż jest współczesnym ucieleśnieniem Adonisa, nie muszę codziennie wstawać do pracy i spędzać w niej długich ośmiu godzin. Wszystko, czego potrzebuję, mam na wyciągnięcie ręki. Nie dorastałam w takich warunkach. Pochodzę z przeciętnej, średniozamożnej rodziny. Wszystko się zmieniło, kiedy na studiach poznałam Paula. Jesteśmy razem już dziewięć lat, a ja wciąż nie przywykłam do takiego stylu życia. Nie sądzę, żebym kiedykolwiek zdołała się do tego przyzwyczaić.
Gdy przekładam omlet ze szpinakiem i placuszki z ziemniaków do szklanego pojemnika, Paul wraca do kuchni, ubrany w granatowy garnitur. Podaję mu torebkę z lunchem i kubek kawy.
– Dzięki, piękna. Do zobaczenia wieczorem. – Całuje mnie w czubek głowy.
– Miłego dnia.
– Bądź grzeczny, śmierdzielu! – woła przez ramię.
Maverick unosi łeb; leży przy wyjściu na taras i grzeje się w plamie promieni słonecznych.
Żyć nie umierać.
Kiedy słyszę trzaśnięcie drzwi, z ulgą wypuszczam powietrze. Wolałabym iść na górę i z powrotem położyć się do łóżka, ale jeśli ma być lepiej, muszę zacząć od zadbania o swój wygląd. Wlokę się więc po schodach do łazienki. Już dawno nie troszczyłam się o siebie. Już dawno nie troszczyłam się o cokolwiek innego niż zostanie matką.
Próbuj, w końcu się uda, powiadają.
Włączam światło, zsuwam spodenki od piżamy i zdejmuję koszulkę. Wstrzymuję oddech, gdy po raz pierwszy tego ranka mój wzrok pada na odbicie w lustrze. Żołądek ściska mi się na widok ciemnopurpurowych plam wzdłuż lewego bicepsa. Zalewają mnie wspomnienia z zeszłej nocy.
Niech cię szlag, Maverick. Chciałam dziś zostać w łóżku.
Mrugam, by odgonić gorące łzy, zanim zdążą się uwolnić spod powiek. Chłodną logiką szybko zduszam w sobie emocje.
Paul wczoraj za dużo wypił i tyle. Wszystko, co tłumiliśmy przez ostatnie trzy lata, wyszło na światło dzienne.
To moja wina.
Nie powinnam była dopuścić do takiej sytuacji.
Nie powinnam była się odzywać.
Poprawię się.
To się więcej nie powtórzy.
Potrzebuję planu, a nie użalania się nad sobą. Oceniam więc wielkość siniaków i w myślach przeglądam garderobę w poszukiwaniu odpowiedniego swetra. Mam nadzieję, że dziś będzie na tyle zimno, by w takim ubraniu nie zwrócić na siebie uwagi. A nawet jeśli zrobi się ciepło, wybiorę kardigan z rękawami trzy czwarte. Ten nie powinien się zbytnio rzucać w oczy.
Głęboki wdech przez nos i wydech przez usta.
Maverick.
Łóżko king size.
Garderoba.
Kuchnia marzeń.
Basen przy domu.
Mercedes.
– Nic mi nie jest – mówię do swojego odbicia. – Wszystko w porządku.
Odkręcam kurek pod prysznicem i wchodzę pod strumień ciepłej wody. Zanim się umyję, chęć płaczu minie i znów będę w stanie swobodnie oddychać.
Owijam się ręcznikiem i z łazienki przechodzę do garderoby. Na długą, biało-żółtą, kwiecistą sukienkę zarzucam rozpięty bladożółty sweter, który idealnie zakrywa ślady na ramieniu. Kolejne trzydzieści minut spędzam na malowaniu kresek na powiekach, nakładaniu tuszu na rzęsy i przeciąganiu prostownicą po falowanych blond włosach, by ujarzmić je tak, jak wiem, że Paul lubi. Założywszy swoją „zbroję”, prostuję ramiona przed lustrem i wzdycham. Jestem gotowa zacząć ten dzień.
Na dźwięk sandałów na schodach mój nazbyt gorliwy pies pędzi w stronę wyjścia.
– Gotowy na spacer, Mav?
Merda ogonem i kręci się w kółko. Gdy zakładam mu smycz, z zewnątrz dobiega głośny huk. Wzdrygam się, a Maverick podskakuje, drapie w drzwi i szczeka jak szalony.
– Nie za wcześnie na fajerwerki?
Czwarty lipca dopiero za tydzień. Poza tym jest dziewiąta rano.
Odchylam kremową zasłonę i wyglądam przez okno. Naprzeciwko, przed domem Josie, zatrzymała się biała furgonetka. Cóż, kiedyś była biała, teraz widać jedynie plamy białej farby otoczone pomarańczowymi połaciami rdzy rozpełzającej się po metalu. Skrzynia ładunkowa pojazdu przykryta jest niebieską plandeką, przymocowaną żółtą taśmą transportową. Z rury wydechowej bucha gęsty, czarny dym, wlokący się za samochodem. Wydech wozu strzela ponownie, czym wywołuje kolejny atak szczekania Mavericka.
– W porządku, kolego. Wystarczy. – Pochylam się, aby poklepać go po łbie, ale tkwię wciąż z nosem przy szybie.
Drzwi kierowcy się otwierają i z szoferki wysiada mężczyzna. Granatową czapkę baseballową naciągnął nisko na oczy. Ma na sobie biały podkoszulek, wymięty i pokryty brązowymi plamami, oraz dżinsy podarte, a nie modnie poprzecierane, i równie brudne, co T-shirt. Obchodzi auto i idzie alejką prowadzącą na tył domu Josie.
– To musi być ten nowy ogrodnik.
Maverick przechyla łeb, jakby słuchał tego, co mówię.
Mężczyzna znika na podwórku, co jest dziwne, bo na podjeździe nie widać lexusa Josie. Czyżby dała komuś obcemu kod do tylnej furtki? A może zostawiła ją dla niego otwartą, zanim wyszła? To do niej niepodobne, ale faktycznie trochę desperacko poszukiwaliśmy nowej firmy ogrodniczej, odkąd jednego z pracowników poprzedniej przyłapano na romansie z naszą sąsiadką, panią Nelson. Jeśli Josie znalazła kogoś godnego zaufania, potrzebuję zdobyć jego wizytówkę. Paul będzie zachwycony. Nasze krzewy wymagają przycięcia, a chwasty przebijają się już przez kostkę na podjeździe.
– Chodź, kolego. – Chwytam okulary słoneczne z konsoli w przedpokoju i wychodzę z Maverickiem przez frontowe drzwi.
Kiedy przechodzimy przez ulicę, pies z nosem przy ziemi ciągnie mnie w górę brukowanej ścieżki. Bramka jest uchylona, więc tuż za Maverickiem wpadam na podwórko za domem. Wygląda podobnie jak moje. Prostokątny basen, prawie identyczne meble ogrodowe. Tyle że podczas gdy moje jest ledwo żywe, podwórko Josie tętni energią. Pistolety na wodę, rampy deskorolkowe i piłki do każdego rodzaju sportu walają się po trawniku. Od razu widać, że mieszka tu rodzina. Josie często narzeka na bałagan, ale ja oddałabym wszystko, by nadepnąć na klocek Lego należący do mojego dziecka.
Mężczyzna stoi przodem do altanki przy basenie, tyłem do mnie, jedną rękę opiera o biodro, drugą trzyma przy ustach brązową butelkę.
No to tyle, jeśli chodzi o znalezienie rzetelnego ogrodnika.
Zatrzymuję się kilka metrów za nim, owijam smycz Mavericka wokół dłoni, by powstrzymać go przed dalszym szarpaniem.
– Nie powinien pan pić w pracy.
Mężczyzna się odwraca i obrzuca mnie tak ponurym spojrzeniem, aż cała drżę. Kiedy wpatruje się we mnie tymi stalowoniebieskimi oczami, pod daszkiem czapki dostrzegam głęboką zmarszczkę między ciemnymi brwiami. Nieogolone szczęki zaciska, jakby tłumił fizyczny ból. Włoski na ramionach jeżą mi się ze strachu, gdy uświadamiam sobie, w co się wpakowałam.
Nie powinnam była przychodzić tu sama.
Maverick wywija ogonem i prze naprzód, by zbliżyć się do obcego, najwyraźniej obojętny na potencjalne niebezpieczeństwo, w jakim się znaleźliśmy.
– Ja… przepraszam. – Odciągam psa. – Nie chciałam cię przestraszyć. Mieszkam po drugiej stronie ulicy.
Świetny pomysł. Śmiało, powiedz mordercy, gdzie mieszkasz.
Nie odpowiada. Nie przedstawia się. Nadal lustruje mnie tym niewzruszonym, lodowatym spojrzeniem. To dla mnie zbyt wiele. Zbyt intensywnie, abym to wytrzymała. Spuszczam więc wzrok i przenoszę go na resztę jego ciała.
Mężczyzna jest wysoki, ma silne, szerokie barki. Koszula ciasno opina mu pierś. Mięśnie prężące się na ramionach to coś więcej niż napompowany biceps i triceps. Wygląda jak wyrzeźbiony z kamienia, perfekcyjny w każdym calu. Dzieło sztuki, które mogliby podziwiać turyści z całego świata.
Jest piękny.
Z drugiej strony prawdopodobnie to samo mówiła każda kobieta o Tedzie Bundym, zanim ten ją zabił.
Powinnam już iść, biegiem wrócić do domu, ale czuję się sparaliżowana, pochłonięta enigmatyczną energią krążącą wokół tego mężczyzny niczym tornado wściekłości i agonii.
A ja stoję mu na drodze.
– Ja, ehm… – Z trudem przepycham ślinę przez ściśnięte gardło. – My potrzebujemy nowego ogrodnika. Zauważyłam, że przyszedłeś, i pomyślałam, że poproszę też o ofertę dla nas. – Znów przełykam ślinę, spoglądając na butelkę piwa błyszczącą w słońcu. – Trochę za wcześnie na picie, nie sądzisz? To znaczy, trzeba być czujnym podczas obsługi ciężkiego sprzętu. Nie byłoby miło stracić stopę w trakcie koszenia trawnika. – Wybucham wymuszonym śmiechem, desperacko próbując odwrócić uwagę od własnego dyskomfortu.
Mężczyzna nie śmieje się ze mną. Nawet się nie uśmiecha. Nie jestem pewna, czy mięśnie jego twarzy wiedziałyby, jak ułożyć się w taki grymas, nawet gdyby ich właściciel spróbował to zrobić. Ogromną dłoń zaciska w pięść, jakby na niewidzialnej smyczy, która w każdej chwili może się zerwać, trzymał swój gniew.
– Masz tupet, by ot tak tutaj przyjść. – Głos mężczyzny jest szorstki i jednocześnie ostry, jakby na śniadanie zjadał garść żyletek.
– Ja? – Moje brwi unoszą się proporcjonalnie do poziomu irytacji. – Ja jestem potencjalnym klientem. I to takim, który dobrze zapłaci za twoje usługi ogrodnicze. Albo raczej zapłaciłabym, gdybym nie przyłapała cię na piciu w pracy.
Dlaczego kłócę się z tym przerażającym kolesiem?
– Dlaczego zakładasz, że jestem ogrodnikiem? – Mężczyzna krzyżuje ręce na piersi, co podkreśla umięśnienie jego przedramion.
– Dlaczego? Widziałam twój samochód – mówię, a następnie macham przed nim ręką i wyjaśniam dalej: – A ty jesteś zbyt brudny, by zajmować się basenem. Gdybyś był dekarzem, miałbyś drabinę – prycham, bo przecież to logiczne. – Nie jesteśmy też w twoim ogrodzie, więc jeśli nie zjawiłeś się tutaj, aby okraść… – Gwałtownie przykładam dłoń do ust. – O mój Boże. Proszę, powiedz, że nie jesteś złodziejem.
Zbliża się do mnie, wyraz obrzydzenia wykrzywia rysy jego twarzy. Spojrzenie, jakim mnie obdarza…
Unoszę podbródek, nie mogę teraz okazać słabości. Nauczyłam się, że ustępowanie tylko pogarsza sytuację.
Maverick napina smycz, węszy, wielkimi oczami błaga nieznajomego o pogłaskanie. Muszę użyć obu rąk, by utrzymać go w miejscu.
Jakiż z ciebie pies obronny, Mav! Ten koleś zaraz mnie zabije, a ty próbujesz obwąchać mu krocze i się zaprzyjaźnić!
– Ty zadufana w sobie, pretensjonalna księżniczko. – Mężczyzna wskazuje na mnie palcem, odraza spływa z jego języka z każdą sylabą.
Otwieram usta, żołądek podjeżdża mi do gardła.
– Stoisz tu w tych swoich markowych ciuchach i butach, które kosztują więcej niż niejeden czynsz, i oceniasz ludzi zza tych pieprzonych, idiotycznych okularów. Jak śmiesz? – Kręci głową. – Mam brudne ubrania, bo haruję jak wół. Jeżdżę starym gratem, bo mam ważniejsze wydatki na głowie. I jestem dorosłym mężczyzną, więc będę pić, kiedy mi się, kurwa, chce. Wy, bogaci sukinsyni, czujecie się lepsi od takich jak ja, ale prawda jest inna. Ja przynajmniej mogę z czystym sumieniem spojrzeć sobie w lustrze w oczy, bo nie żyję w kłamstwie. Wolę wyglądać obrzydliwie, niż być obrzydliwy, tak jak ty.
Słowa uderzają we mnie z siłą fizycznego ciosu, trafiają aż nazbyt celnie. Cała drżę, a zanim zdążę ją powstrzymać, łza wypływa spod moich okularów.
Czas iść.
– Przepraszam. – Odwracam się gwałtownie i wybiegam z podwórka, ciągnąc Mavericka za sobą.
Nogi niosą mnie przez trawnik tak szybko, jak pozwalają im na to buty na koturnie. Zbieram sukienkę w garść i podciągam ją powyżej kolan, by stawiać jeszcze dłuższe kroki.
Kiedy docieram do domu, zatrzaskuję za sobą drzwi i opieram się o nie plecami. Pierś unosi mi się i opada, dyszę, próbując złapać oddech, serce wali jak szalone. Szloch narasta, dławi, ale go powstrzymuję.
Maverick.
Łóżko king size.
Garderoba.
Kuchnia marzeń.
Basen przy domu.
Mercedes.
Pies skomle, trąca mnie zimnym nosem. Osuwam się na podłogę i obejmuję go ramionami, twarz chowam w jego miękkiej sierści.
– W porządku, Mav. Nic mi nie jest.
Wszystko jest w porządku.
Nie powinnam była się z nim konfrontować.
To moja wina, że go zdenerwowałam.
Gdy po kilku minutach głębokiego oddychania przyspieszony puls wraca wreszcie do normy, wstaję, zabieram z blatu konsoli torebkę i kluczyki do samochodu. Maverick podąża za mną.
– Przepraszam, kolego. Musisz zostać w domu. Jadę do sklepu. Robię dzisiaj wieczorem specjalną kolację dla twojego taty.
Całuję go w łebek, po czym ze spuszczoną głową wychodzę na zewnątrz. Nawet nie zerkam na furgonetkę zaparkowaną po drugiej stronie ulicy.
* * *
– Mmm, kochanie, to jest pyszne – mówi Paul.
Usta rozciągają mi się w uśmiechu.
– Pomyślałam, że zaskoczę cię dziś twoim ulubionym daniem.
– Wspaniale, dziękuję. – Przesuwa dłonią po ciemnym blacie stołu i splata nasze palce.
– Jak ci minął dzień?
– Jak mi minął dzień? – Poluzowuje krawat i ściąga go przez głowę, po czym rozpina kołnierzyk. – Dobrze. Spotkanie poszło dobrze. Myślę, że Harburger zdecyduje się podpisać z nami umowę.
– Świetnie!
– A jak terapia? – Przeciera kącik ust serwetką.
– Dobrze.
Jego jabłko Adama porusza się w górę i w dół.
– Czy, ehm, powiedziałaś jej o tym, o czym rozmawialiśmy wczoraj wieczorem?
– Poinformowałam ją o naszej decyzji, że przestajemy się starać o dziecko. Ucieszyła się, że jesteśmy zgodni w tej sprawie, i uważa, że możemy ruszyć dalej.
– Nie o to mi chodziło, Cal.
– Och.
Pyta, czy powiedziałam jej o siniakach, które zostawił na moim ramieniu. Gapię się w swój talerz ze spaghetti.
– Nie, o tym nie wspomniałam.
– Dobrze. – Odkłada widelec. – Naprawdę jestem pewien tego, co powiedziałem ci wczoraj w nocy. To się już nigdy nie powtórzy.
Kiwam głową, niepewna, co powinnam odpowiedzieć. To nie był pierwszy raz, gdy podniósł na mnie rękę, ani też jedyny, gdy obiecał, że to się więcej nie wydarzy. Chciałabym mu to przypomnieć. Chciałabym zapytać, dlaczego czuje potrzebę krzywdzenia mnie, kiedy udowadnia swoje racje. Chciałabym zrozumieć, dlaczego nie panuje nad gniewem. Chciałabym wiedzieć, co się stało z tym miłym mężczyzną, którego poznałam na studiach. Chciałabym prosić, żeby poszukał pomocy u specjalisty.
Ale czasami milczenie jest łatwiejsze niż stąpanie po cienkim lodzie.
– Dzwoniłaś do weterynarza? – pyta i bierze widelec z powrotem do ręki.
– Tak. Powiedzieli, żeby go pilnować na podwórku, tak by nie miał okazji zjadać kupy. – Podnoszę kieliszek do ust i upijam spory łyk.
– Pytałaś, dlaczego to robi?
– Eee… – Żołądek mi się skręca. – Weterynarz uznał, że to może być spowodowane lękiem.
– Lękiem. Jak u ciebie.
– Tak. Spytał, czy byliśmy ostatnio pod wpływem silnego stresu, bo psy potrafią wyczuwać nasze emocje.
Na twarzy Paula pojawia się wyraz zrozumienia, a jego jasnobrązowe oczy patrzą na mnie twardo.
– I co mu powiedziałaś?
– Że wszystko u nas w porządku, oczywiście. Zasugerował podanie Maverickowi niewielkiej dawki leków uspokajających, ale stwierdziłam, że to niepotrzebne. Musimy go po prostu lepiej pilnować. Nic nie zje, jeśli będziemy mieć go na oku. – Zmuszam się do uśmiechu, klaszczę w dłonie i zmieniam temat: – Gotowy na deser?
Kręci głową, odsuwa krzesło i wstaje.
– Idę się przebrać. Mam kilka e-maili do wysłania.
– Oczywiście. Posprzątam tutaj. – Znika, zanim kończę zdanie.
Mogło być gorzej, wzdycham w myślach i zbieram talerze ze stołu.
Podczas płukania naczyń w zlewie spoglądam przez okno na ciemne podwórko. Altanka przy basenie przywołuje wspomnienie dziwnego porannego spotkania w ogródku Josie. Przez cały dzień próbowałam nie zaprzątać sobie głowy tym nieuprzejmym nieznajomym, ale myśli same wciąż do niego wracają. Do tego, co powiedział.
Miał rację. Oceniłam go po wyglądzie i zbyt szybko wyciągnęłam wnioski. Nie powinien jednak zareagować aż tak agresywnie. Mógł się po prostu pośmiać, jak z głupiego nieporozumienia. Nie musiał na mnie naskakiwać. Ludzie przecież cały czas oceniają książki po okładkach. Do diabła, on to samo zrobił ze mną. Prawda? Widząc drogie ubranie i dodatki, zaliczył mnie do bogatych mieszkańców osiedla, i nic o mnie nie wiedząc, nazwał mnie fałszywą. Powinnam uznać to za złośliwość i nazwać go palantem.
Ale jego słowa nie były puste.
Jestem fałszywa.
Żyję w kłamstwie.
Kim on jest i jakim cudem przejrzał mnie tak łatwo?
A co ważniejsze, czy Josie wie, że ktoś buszował dzisiaj po jej podwórku?
Wycieram dłonie i grzebię w torebce w poszukiwaniu telefonu. Zanim zdążę wystukać wiadomość, dostrzegam jedną już czekającą w skrzynce. Klikam ją i czytam tekst, który pojawia się na ekranie. Moja dłoń bezwiednie wędruje do ust.

Josie: Słyszałam, że poznałaś już mojego brata.

To co pozostało - Kristen Granata (okładka)

Pozostań z nami w kontakcie!

Zapisz się na nasz newsletter. Raz w tygodniu otrzymasz informacje o naszych książkach i promocjach na nie!

Dziękujemy, że jesteś z nami!