Stalowe róże
Maria Magdalena
Stalowe róże nigdy nie stracą swojej doskonałości. Ich płatki są jednak zimne i ostre. Przypominają, że pozory mogą mylić i że piękno też potrafi śmiertelnie zranić.
Mythlen postanawia uciec od świata, który ją stworzył, a który teraz może ją unicestwić. Narzeczonego porzuca na ślubnym kobiercu i w drodze ku swojej wolności szuka schronienia w lesie. Trafia tam jednak pod dach dwóch tajemniczych mężczyzn. A według znanych jej wierzeń znajomość z nimi może się okazać skrajnie niebezpieczna i sprowadzić na nią nieszczęście.
Bo skoro wszyscy od zawsze tak mówią, to musi być prawda! Czyż nie?!
Czy Mythlen uciekła z jednej pułapki, aby wpaść w drugą?
Jaką cenę trzeba zapłacić za prawdziwą wolność?
Informacje o książce
Rok I wydania: 2025
Format: epub/mobi
Liczba stron: 220
ebook ISBN 978-83-7995-826-9
Cena sugerowana:
ebook: 49,99 zł
Fragment
Rozdział 1
Krew spływała po śnieżnobiałym gorsecie jej sukni. Materiał zaś darł się na strzępy, pozostawiając resztki na ostrych gałęziach krzewów. A księżyc? Księżyc skrył swój masyw za chmurami, jakby nie chciał oświetlać drogi młodej kobiecie. Biegła więc po omacku, co rusz potykając się i przewracając. Jej piękną twarz zdobiły teraz liczne zadrapania i ziemia, nadająca jej cerze ciemniejszego wyglądu. Dyszała ciężko i co chwila podpierała się o napotkane pnie drzew. Nie przerywała jednak biegu, wiedząc, że ta okazja nigdy więcej się nie powtórzy. To była jej jedyna szansa na ucieczkę.
Mknęła więc dalej, jakby w ten sposób mogła zbiec przed przeznaczeniem.
Nie wzięła ze sobą nic prócz rodowej biżuterii, którą chciała jak najszybciej sprzedać. Nie miała jedzenia. Nie miała wody. Nie miała broni.
Nie miała tak naprawdę nic – tylko nadzieję i przemożną złość na cały świat oraz na los, który ją spotkał.
Usłyszawszy wilczy skowyt, wpadła z impetem na drzewo. Od uderzenia dostała zawrotów głowy, które zelżały dopiero, gdy osunęła się na miękką trawę. Nasłuchiwała zbliżających się łowców. Czuła bowiem pewność, że właśnie ich wysłał jej niedoszły mąż, by ją odszukali. Jedynym jej sprzymierzeńcem stał się czas, gdyż nigdy nie miała zdolności, które pozwoliłyby jej się schować lub przeżyć w dzikim lesie, a… była przekonana, że jej ucieczka nie została od razu zauważona. Zbiegła tuż po tym, jak służąca odziała ją w tę przepiękną kreację, a na długo przed tym, nim przybyła inna służka, mająca zaprowadzić ją do kaplicy. A działo się to wieczorem. Mythlen doprawdy nigdy nie widziała piękniejszej scenerii od tej, która miała towarzyszyć jej w drodze do ołtarza. Niebo krwawiło różem, a niebieskie chmury oddzielały jego połacie od skrajnie żółtych partii położonych najbliżej słońca. Jej narzeczony pragnął, by ślubowi asystowały niemożebnie romantyczna atmosfera i klimat wręcz błagający, by się tej nocy zakochać. Salę, w której zamierzali biesiadować, rozświetlały setki świec, a suknię Mythlen przyozdobiono prawdziwymi perłami, żeby odbijały ich płomyki.
Tego wieczora przyćmiłaby wszystkie kobiety w hrabstwie, a może i w całym królestwie Dor Kva’aru. Być może wieść o jej ślubie dotarłaby nawet do zamorskich miejscowości lub przedarła się przez wschodnie góry. Być może przyjaciel króla chwaliłby się nią w ościennych państwach. Być może. Nie wątpiła jednak, że wieść o ucieczce pięknej narzeczonej będzie chętniej opowiadana niż relacja z niedoszłego ślubu.
Pomimo bólu uśmiechnęła się do siebie. Po trosze na pocieszenie, a po trosze zawadiacko, poczuwszy nagle, że jest wolna.
Mimo że nie była, o czym przypomniał jej kolejny skowyt drapieżnika, który rozległ się tym razem nieco bliżej. Cóż takiego działo się z tym zwierzęciem, że tak jęczało? Czyżby ktoś na nie zapolował? W nocy…?
A może to jej narzeczony już ją znalazł i teraz kazał nastraszyć?
Wstała, zakasała porwaną w strzępy spódnicę sukni i parła przed siebie, boleśnie ocierając kostki o twarde pantofle. Po tym krótkim odpoczynku zaczęły boleć ją mięśnie, a gdy adrenalina opuściła jej ciało, zrozumiała, jak bardzo pieką ją wszystkie zadrapania. Ale musiała brnąć dalej, nie mogła teraz zawrócić. Nawet jeżeli mieliby ją znaleźć, przynajmniej przegra tę bitwę z honorem. A potem znów ucieknie.
Nie dopuści do ślubu z tym człowiekiem.
Po kilku minutach znów przystanęła – tym razem, by oderwać resztki spódnicy, które tylko jej zawadzały. Już i tak nie mogła bowiem wyglądać gorzej. Rzuciła strzępy na ziemię, nie przejąwszy się zupełnie tym, iż zostawia łowcom jawny ślad swojego bytowania tutaj, po czym postawiła kolejny, niezliczony tego dnia krok. Teraz miała na sobie jedynie pończochy, halkę i gorset. Był to strój, który iście nie przystawał kobiecie z jej sfer, lecz przecież wszystko to, co do tej pory zrobiła, również jej nie przystawało.
Nie chciała, by ją znaleziono, ale nie bała się gniewu narzeczonego. Nie bała się wykluczenia z życia towarzyskiego w jej hrabstwie ani pewnej utraty tytułu. Bała się jedynie biedy, choć i z tym mogła sobie przecież poradzić.
Jej bieg nie był już tak szaleńczy jak przed dwoma godzinami. Przypominał bardziej nierówny marsz, przerywany słanianiem się ze zmęczenia. Pomimo najszczerszych starań nie potrafiła uspokoić oddechu i obawiała się, że za moment zemdleje. Dziękowała chociaż za to, że tuż po wyjściu służącej poświęciła kilka minut na poluzowanie gorsetu.
W pewnym momencie wybiegła na trakt, ale nie umiała określić, gdzie dokładnie się znajduje ani czy przypadkiem nie zatoczyła koła.
I aż podskoczyła z przerażenia, gdy tuż za sobą usłyszała kroki i popiskiwanie psa.
Obróciła się na pięcie, jednak w tych ciemnościach nie dojrzała wiele. Poczuła się osaczona, mimo iż nic nie mówiło, że tak właśnie się stało.
Po chwili z gęstego cienia wyłoniła się sylwetka rosłego myśliwego, trzymającego na rękach szarego wilka. Nie miał go wszak przerzuconego przez ramię, jak to czynili mężczyźni po udanym polowaniu. Zwierzę spoczywało na przegubach jego rąk, jakby było niesioną kobietą.
Mythlen odruchowo cofnęła się na ten niecodzienny widok i uniosła oczy na nieznajomego. Pod kapturem nie widziała dokładnie jego twarzy, ale dostrzegła, że żaden mięsień się na niej nie poruszył. Serce podeszło jej do gardła, gdy zrozumiała, iż właśnie spotyka w lesie obcego mężczyznę, będąc jednocześnie niemal w samej bieliźnie.
Przez długi moment oboje po prostu stali, patrząc na siebie. Dopiero cichy skowyt niesionego wilka nakazał im przerwać to milczenie.
Myśliwy przemówił pierwszy, głos miał nieco ochrypły, zapewne długo się nie odzywał.
– Czy chcę wiedzieć, co samotna kobieta robi nocą w środku lasu?
Mythlen czuła na sobie jego czujne spojrzenie.
– Uciekłam – odrzekła po prostu i skrzyżowała ramiona na piersi.
Mężczyzna poruszył rękoma, jakby zaczynały mu drętwieć pod ciężarem ogromnego wilka. Czemu właściwie go niósł? I co zamierzał z nim zrobić?
– Sprzed ołtarza? – domyślił się i nabrał ze świstem powietrza.
– Zgadza się – przyznała.
Pomimo zmęczenia jej myśli wręcz krzyczały, by nie przerywała biegu i nie wdawała się w rozmowę z tym człowiekiem. Była jednak wykończona i zastanawiała się, czy… czy ten jej pomoże.
Równocześnie nie chciała sprowadzać na siebie nieprzewidzianego zagrożenia.
Nagle zrobiło jej się gorąco. Co ona wyprawiała? Nie miała wszak pojęcia o przetrwaniu w dzikim lesie i tym bardziej nie wiedziała, jak mogłaby się obronić przed tym mężczyzną, gdyby on zechciał ją skrzywdzić. Och… naprawdę nie należało się zatrzymywać.
Cofnęła się jeszcze o krok, gdy nieznajomy ruszył w jej stronę.
– Bardzo romantycznie. Skąd uciekłaś?
Księżyc przebił się wreszcie przez chmury i zamigotał w jego złocistych tęczówkach. Przeszły ją ciarki, bo oczy myśliwego skrajnie przypominały ślepia niesionego przezeń wilka.
Początkowo chciała skłamać, lecz ostatecznie wydukała:
– Z zamku Kayen. – Odruchowo uniosła palec i skierowała go w stronę, z której przyszła, lecz opuściła go szybko, bo nie miała przecież pojęcia, czy przemieszczała się w linii prostej.
Mężczyzna skinął głową w zamyśleniu. Przez chwilę sądziła, że zaoferuje jej pomoc, lecz on wtedy wskazał podbródkiem coś znajdującego się za jej plecami i ponownie zmierzył ją spojrzeniem złotych oczu. Tym razem uśmiechał się jednak na wpół ze znużeniem, a na wpół lubieżnie, co potraktowała jako ostrzeżenie.
– Więc idź dalej na wschód.
Zaciskała usta, wpatrując się w niego z niepokojem, nim się odwróciła, zmęczona, nawet mu nie podziękowawszy. Nie pomyślała, że mężczyzna niesamowicie jej pomógł, bo gdyby tylko skręciła na tym trakcie w lewo, trafiłaby z powrotem na zamek.
Uszedłszy kilkanaście kroków, spojrzała przez ramię, by zobaczyć, w którą stronę pójdzie nieznajomy z wilkiem, jego już jednak nigdzie nie było.
Zniknął, a ona znów została sama.
Czy tak miało być już zawsze?
Wiatr potargał jeszcze mocniej jej czarne włosy, aż przysłonił na moment widok. Pomyślała znów o napotkanym przed momentem myśliwym. Poza uśmiechem, który jej posłał, nie wykazywał nią zainteresowania, mimo iż stanowiła niebywale, żałośnie wręcz łatwy cel. Mogła podejrzewać, że po prostu był strudzony, i nie chciała też źle myśleć o każdym napotkanym człowieku. Wolała zachować w sercu dobre wspomnienie kogoś, kto wskazał jej drogę.
Próbowała sobie przypomnieć mapę lasów w jej hrabstwie, jednak nawet po rozrysowaniu na ziemi kilku dróg nie mogła z całą pewnością przesądzić, którym traktem teraz podążała. Tak czy inaczej, rankiem powinna dotrzeć do miasta. Tylko że i tak nie będzie mogła tak po prostu sprzedać tam rodowej biżuterii, bo to na pewno przyczyniłoby się do jej zdemaskowania.
Stwierdziła więc, że ruszy na północ, do stawu, ale przypomniała sobie, że ten stanowił jedyne źródło wody w okolicy, więc udanie się w tamtym kierunku też poskutkowałoby tym, że szybciej ją znajdą.
Och, była skończona.
Z wściekłością chwyciła pobliski kamień i cisnęła nim o najbliższy pień. Odbiwszy się od niego, wydał cichy i głuchy huk, który zbudził ptactwo śpiące w koronach drzew. Rozległ się przeciągły skrzek, a ją przeszły ciarki.