Pani Zgliszcz - Maria Zdybska (okładka)

Maria Zdybska

Pochodzi z magicznego Świętokrzyskiego, mieszka w zaczarowanym Krakowie, ale w jej żyłach zamiast krwi płynie morska woda. Uwielbia snuć opowieści inspirowane mitologiami i nie potrafi obyć się bez dodatku romansu. W 2017 r. debiutowała powieścią fantasy „Wyspa Mgieł” otwierającą trylogię Krucze serce, kolejne tomy serii to „Jezioro Cieni’ (2018) oraz „Wybrzeże Snów” (2020). W 2021 ukazała się "Pani Siedmiu Bram" czyli pierwsza część dylogii urban fantasy o sumeryjskiej bogini Inannie. Na koncie ma też kilka opowiadań w antologiach Wydawnictw Inanna, Fantazmatów i Videografu.

Pani Zgliszcz – Maria Zdybska

Irkalla, tom II

Mury Irkalli upadły.

Wraz z nimi zawalił się świat Kassiela. Inanna odeszła. W ruinach pogrążonej w ciemnościach rzeczywistości musi znaleźć sposób na wypełnienie ostatniego rozkazu ukochanej, zaopiekować się Nikki i… przeżyć. Walka i pragnienie zemsty to jedyne, co mu zostało.

Śmierć Inanny zapieczętowała ostatnią bramę, jednak rozpętana przez Ślepego Boga apokalipsa już trwa i zbiera żniwo. Cienie w Irkalli są niespokojne, a galla z trudem odpierają coraz śmielsze ataki Szeolitów. W Dolnym Świecie ludzie trwają w dziwnym stanie półśmierci, podczas gdy wojownicy Samaela polują na pozostałe przy życiu istoty z boską iskrą.

Inannie, odrodzonej po powrocie do Irkalli jako mroczna Ereszkigal, kończy się czas. Trzy dni. Tylko tyle dzieli ludzkość od zagłady. Pani Siedmiu Bram wymyka się Śmierci i powraca na ziemię jako Pani Zgliszcz, żeby podjąć walkę o wszystko. Na szali ważą się nie tylko losy świata, ale i szansa na odzyskanie Kassiela.​

Informacje o książce

Rok I wydania: 2024
Format: 14.0×20.5 cm
Okładka: miękka ze skrzydełkami

Liczba stron: 404

książka ISBN 978-83-7995-720-0
ebook ISBN 978-83-7995-721-7

Ceny sugerowane:
książka: 59,99 zł
ebook: 49,99 zł

 

Gdzie kupić?
Kupując w tych księgarniach wspierasz Autora i Wydawnictwo
Księgarnia naszego wydawnictwa
Kupując w MadBooks wspierasz Autora i Wydawnictwo
Fragment

Rozdział 1

Kassiel

Ulice Świętego Miasta zaścielały trupy.

Jeden obok drugiego, osunięte bezwładnie na ziemię, spokojne i ciche. W wąskich gardzielach starożytnych uliczek tarasowały gdzieniegdzie przejście. Zalegały na bruku, przy nędznych kawiarnianych stolikach, opadłe na plastikowe krzesełka. Tłoczyły się wśród straganów z turystyczną tandetą i wokół wejść do obleganych przez wycieczki zabytków, ale koncentrowały się przy drogach wiodących poza mury starożytnego miasta, zatrzymane w szaleńczej próbie ewakuacji przed napaścią Szeolitów.

Kass w milczeniu brnął do przodu, starając się wymijać ciała. Byle dalej, byle przed siebie, byle się nie zatrzymywać. W głowie kłębiły mu się chaotyczne fragmenty wspomnień, których nie potrafił wyprzeć poza granicę świadomości.

„To był jedyny sposób” – szeptała w jego głowie Inanna, uspokajająco i łagodnie. „Jedyna słuszna droga”.

Nie wierzył jej. Przeklinał ją za te słowa. Nienawidził za to, co zrobiła. Owszem, przegrali z Samaelem przy Szóstej Bramie, dzięki jego szantażowi życiem Nikki, ale mieli jeszcze czas, żeby zastanowić się, co dalej. Nadal nie było za późno, wciąż istniała szansa na powstrzymanie szturmu Szeolitów.

„To ja jestem Siódmą Bramą” – powtarzała bez końca w jego głowie Inanna, a nóż, który wbiła we własną pierś, rozkwitał szkarłatem jak przepiękna róża.

Pamiętał, że patrzył na tę krew, rozpływającą się po jej koszulce, i po raz pierwszy w życiu naprawdę się bał. Nawet jeśli ofiara z własnego życia odsunęła widmo apokalipsy, to dla Kassa w tej chwili świat właśnie się skończył. Jego ukochana poświęciła swoje życie po tej stronie murów, żeby chronić dusze przed unicestwieniem. Zapieczętowała ostatnią bramę własną krwią, składając ostateczną ofiarę.

– Niech cię szlag, Ini… Ty i te twoje zabawy w zbawicielkę świata – warknął, nie zwracając uwagi, że mówi sam do siebie, a potem przypomniał sobie słowa tego sukinsyna, Dantego:

„Jeśli nie ma nikogo, dla kogo przeklniesz cały świat, zniszczysz nawet siebie, ten świat może równie dobrze iść w cholerę”.

Akurat w tym jednym się z nim zgadzał. Niemal machinalnie skręcił w kolejną ciasno zabudowaną alejkę starego miasta, wiedziony żołnierskim instynktem. Jerozolima robiła wrażenie całkowicie wymarłej, jakby aniołowie śmierci przeszli tymi uliczkami tuż przed nim. Trupy, wszędzie trupy i hordy Szeolitów tropiące nieliczne ślady boskiej krwi wśród ocalałych.

Kiedyś widział już podobne sceny, ale to było dawno, bardzo dawno temu, w czasach znacznie bliższych bogom. W czasach, kiedy sam wymierzał sprawiedliwość mieczem, z żarliwym zapałem wyręczając swoich bezlitosnych panów. Cóż za ironia losu… Elohim musieli mieć ponure poczucie humoru, bo te wspomnienia pochodziły właśnie z tego miejsca. Dziesiątki tysięcy zarżniętych przez krzyżowców cywili. Ostateczny upadek ludzkiego miłosierdzia, mord pod sztandarami wzniosłych ideałów. Krzyki, jęki i błagania konających. Głośne modlitwy umierających kierowane do niewłaściwego boga. Wzgórze Moria zabryzgane świeżą krwią.

Tym razem nie było jednak najmniejszych śladów brutalnej śmierci. Tym razem przyszła cicha i łagodna jak sen, a wokół nie było już nikogo, kto mieniłby się zwycięzcą.

Samael zniknął, a ten kłamliwy szczur Dante podążył jego plugawym śladem, dokądkolwiek prowadził. Ini… Ini odeszła, na krótko po tym, jak horda Szeolitów wtargnęła przez szóstą zrujnowaną bramę Irkalli i rozpierzchła się po okrytym grobową ciemnością mieście. Żadne z nich nie mogło jednak mienić się zwycięzcą, bo jakim zwycięstwem jest władztwo nad zrujnowanym światem?

Usłyszał warkot. Niski, niespieszny, jakby jakaś bestia napawała się tą krótką chwilą, która dzieliła ją od ostatecznego rozszarpania ofiary. Niebezpieczeństwo. Wyuczone przez wieki instynkty natychmiast zapanowały nad chaotycznym marszem Kassa przez uśpione miasto. Zatrzymał się, naprężył mięśnie ramion, a w jego dłoniach natychmiast zmaterializował się świetlisty młot – Szarur, jego święta broń. Przyjemny, znajomy ciężar przynajmniej częściowo przywrócił trzeźwość oszołomionemu umysłowi. To walka była jego właściwym żywiołem. Życie było o wiele prostsze, kiedy nie znał niczego innego poza odwagą, furią i bólem. Takie było jego życie przed Ini… A teraz… teraz nie wiedział już nic, poza tym, że przeżył. O ile to miało w ogóle jakiekolwiek znaczenie. Zwłaszcza że nie był pewien, czy nadal miał jeszcze o co walczyć.

Siłą nawyku przylgnął do chropowatej powierzchni prastarego muru i ostrożnie wyjrzał za róg. W gęstym mroku z trudem rozpoznał niewielki dziedziniec przed Bazyliką Grobu Świętego. Tutaj trupów nagromadziło się zdecydowanie więcej. Zapewne uciekający przed Szeolitami chrześcijanie w popłochu szukali zbawienia u swojego jedynego boga. Kassiel wykrzywił twarz w gorzkim uśmiechu. Doskonale pamiętał czasy, gdy na miejscu ich najważniejszej świątyni stał dumny posąg rzymskiej Wenery, jedynej bogini, którą zamierzał jeszcze kiedykolwiek czcić. Wizja zapomnianego wcielenia Inanny zmusiła jego mięśnie do mobilizacji, niemal bez udziału woli. Poczuł, jak jej znamię zaczyna pulsować żywszym blaskiem w poprzek jego piersi, a rozbudzone serce wygrywa rytm starożytnych wojennych bębnów.

Ostrożnie przesunął się wzdłuż ściany, poprawiając chwyt na trzonie niedawno zmaterializowanego młota.

Ciała, kolejne ciała. Mężczyźni i kobiety, dzieci i starcy. Nie słyszał, jak umierali. Żadnych krzyków, żadnych jęków, wezwań do bogów, przekleństw czy płaczu. Odeszli dokładnie tak, jak odeszła ona. Niespodziewanie i zbyt nagle, żeby dotarło do niego w pełni to, co się właściwie stało. Zostawili po sobie jedynie nieznośną ciszę wymarłego świata.

Nie patrzył im w oczy. Trupy nie miały własnej tożsamości. Widział je wyłącznie jako uciążliwą przeszkodę w przeprawie do nieokreślonego jeszcze celu. Tak było łatwiej. Nie mógł już przecież niczego dla nich zrobić. Tak, jak nie mógł niczego zrobić dla niej.

Z trudem przełknął ślinę, usiłując rozluźnić zaciśniętą szczękę. Tak czy siak, był gotów. Oderwał się od muru i ważąc znajomy ciężar młota w dłoniach, obrzucił uważnym spojrzeniem przestrzeń zagraconego przez trupy placyku. Ciemność nie była tu zupełnie jednolita. Kłębiła się i falowała rytmicznie, jak całun skrywający wciąż żyjącą istotę.

„Istoty” – poprawił się w duchu. Co najmniej dwie… nie, trzy bestie, trzech Szeolitów i to z rodzaju tych najbardziej przerośniętych, które czaiły się w najpaskudniejszych zaułkach Międzymurza. Rozpoznał je po cuchnących zgnilizną oddechach, po miażdżącej płuca negatywnej energii wysysającej wszystkie życiodajne iskry, po podnoszącym włoski na karku odgłosie pazurów ślizgających się po kamieniach wytartych kolanami pielgrzymów.

„Via dolorosa” – dotarło do niego nagle. „Droga cierpienia”. Było coś przewrotnego w fakcie, że to właśnie na jej krańcu natknął się na te trzy potwory, których z pewnością nie stworzył żaden miłosierny bóg. Nie miały przecież w sobie niczego, co mogłoby zrównoważyć wypełniającą ich żyły bezwzględną nienawiść, która teraz krok po kroku pchała je ku niepozornej, ludzkiej dziewczynie.

Kassiel cicho stawiał kolejne kroki. Dziewczyna robiła wrażenie sparaliżowanej strachem. Utknęła znieruchomiała na samym środku placyku, wyciągając przed sobą bezradnie ramiona jak ślepiec bezskutecznie szukający drogi. I choć wyglądała całkowicie pospolicie, w zwiewnej niebieskiej sukience w drobne kwiaty, z płóciennym plecakiem przerzuconym przez plecy i w brzydkich, turystycznych sandałach, to niemożliwe, żeby była zwyczajnym człowiekiem. Jako śmiertelniczka nie przetrwałaby ostatniej z plag wypuszczonej przez zniszczoną przez Samaela bramę. Podczas gdy ludzka część stworzenia leżała wokół pokotem, ona nadal oddychała, nadal walczyła o przetrwanie, chociaż przecież nie mogła mieć najmniejszych szans z trójką takich napastników.

„Dżinn” – sklasyfikował ją szybko w myślach Kassiel. „Może nawet ifryt, zważywszy na bliskość pustyni”.

Jeden z Szeolitów wydał z siebie przeszywający świst, coś pomiędzy krzykiem hieny a syczeniem węża, i naparł do przodu. Dziewczyna zamachała rękami, odruchowo starając się chronić twarz, a może po prostu wolała zasłonić oczy, mierząc się z przerażającym końcem. Żałośnie słaba próba obrony zdołała jedynie na chwilę odwlec śmiertelny atak. Druga bestia rozłożyła poszarpane, kościste skrzydła i uniosła wydłużony, gadzi pysk, żarłocznie wpatrując się w jakiś punkt na ziemi. Dopiero wtedy Kass dostrzegł, że u stóp dziewczyny rozciąga się ciało i to nie jakiekolwiek ciało, ale tak łudząco podobne do niej samej, że mogło należeć wyłącznie do identycznej bliźniaczki.

 „Nie… nie bliźniaczki” – uzmysłowił sobie z zaskoczeniem. To była ta sama dziewczyna. To była ta sama osoba – ale w dwóch postaciach, jako człowiek i jej wieczny duchowy towarzysz, arabski demon, Karin, który właśnie mierzył się z najdotkliwszą dla jego rodzaju stratą.

Trzecie monstrum wysunęło ociekające cuchnącym jadem kły i wtedy dwaj jego bracia ostrzegawczo zawarczeli, uzurpując sobie prawo do usidlonej ofiary. Pazury niecierpliwie drapały o kamienie, skrzydła uderzały o nierówne mury, wzniecając głuche echa w spustoszonym mieście. Boska iskra Karina, chociaż wątła i zbrukana jego pokrętną naturą, i tak skutecznie wabiła Szeolitów, obiecując choćby chwilowe nasycenie ich pierwotnego głodu.

Kassiel odepchnął się plecami od ściany i kryjąc się za rozłożystą sylwetką jednej z bestii, ruszył cichym truchtem w kierunku Karina. Nie przemyślał tego. Nie miał na to czasu ani ochoty, nie było w tym żadnej strategii, żadnego wyższego celu, tylko głód walki i irracjonalna potrzeba zadawania bólu. Nie chodziło zresztą nawet o ocalenie bliźniaczki. Bez swojego człowieka duchowy demon-towarzysz i tak nie mógł samotnie przetrwać, i tak był już zgubiony, ale zemsta… zemsta była tym, czego Kass teraz potrzebował.

Naprężył mięśnie ramion i wziął głęboki oddech. Znalazł się już w połowie drogi do rozpaczającej dziewczyny, kiedy bezsilnie opadła na kolana obok swojego ludzkiego odbicia i zaczęła płakać, zawodząc coraz bardziej przejmującym i coraz mniej przypominającym człowieka głosem.

Nawet bez tego oszałamiającego lamentu sama obecność nadnaturalnej istoty na tyle skutecznie zmąciła zmysły Szeolitów, że na moment utracili czujność. A moment był wszystkim, czego potrzebował wytrawny wojownik pokroju Kassiela.

Ostatnie metry przemierzył już biegiem, wraz z prędkością nabierając impetu, który przełożył na pierwszy zadany z dziką furią cios. Głuche uderzenie w potężne cielsko przerodziło się po chwili w satysfakcjonujący gruchot, kiedy wykręcony atakiem rogaty łeb Szeolity eksplodował czarną posoką, a muskularne cielsko runęło na ziemię.

Kassiel z wprawą obrócił młot wokół własnej osi, pozbywając się przy okazji strzępów skóry i reszty cuchnącej krwi. Kolejny oddech przyszedł mu łatwiej, rozluźniając część bolesnego napięcia w piersi, a następny cios przyniósł coś na kształt ulgi. Tym razem przeciwnik walczył bardziej zajadle, z rozmysłem wykorzystując wszystkie swoje koszmarne deformacje. Wydłużone kły błyszczały od cuchnącego jadu, a gigantyczne ptasie szpony okazały się śmiertelnie ostre. Kass na przemian atakował i odsuwał się, nieustannie krążąc wokół napastnika. Rejestrował jego atuty i słabości, uczył się sposobu, w jaki walczył. W końcu mocnym zamachem rozbujał swój młot nad głową i opuścił go w sam środek ruchliwego, kolczastego ogona, miażdżąc jednocześnie i mięśnie, i kości. Potwór wydał z siebie gulgoczący krzyk i plując trucizną, rzucił się z dziką wściekłością na wroga. Polegając wyłącznie na wyuczonych przez wieki odruchach, demon zawirował w niemal tanecznym półobrocie, unikając wydłużonych szponów, by w ostatniej chwili odeprzeć niespodziewane uderzenie trzeciej z bestii. Młot wbił się z przyprawiającym o mdłości mlaśnięciem głęboko w coś, co stanowiło zapewne odpowiednik klatki piersiowej makabrycznego potwora. Cios zamiast powalić, jedynie go jednak rozjuszył, a Kass zaklął w duchu, uzmysławiając sobie z niedowierzaniem, że półpłynna tkanka zaczyna szybko krzepnąć wokół trzonu Szarura, skutecznie go w ten sposób unieruchamiając. To było coś nowego. Szarpnął natychmiast za rękojeść, raz i drugi, a potem spróbował go wykręcić, ale bestia, widząc jego próby, dodatkowo zacisnęła ogromne łapska na młocie i gwałtownie przyciągnęła do siebie, rechocząc.

Kass splunął na paskudną, trzęsącą się mordę, a potem czując już na plecach oddech drugiego nadciągającego potwora, zawiesił się całym ciężarem na uwięzionym Szarurze. Wbił stopy w skamieniałą skórę bestii u nasady młota i z całej siły odepchnął, wahadłowym ruchem przenosząc ciężar ciała na przeciwną stronę. Siła odrzutu, skontrowana z nagłym zderzeniem z najeżoną ostrzami głową napastnika, wystarczyła, aby wyrwać broń Kassiela z trzewi potwora, jednym ostrym ruchem rozpłatując jego cielsko, tak jak patroszy się rybę. Kiedy Refaita wylądował na rozciągniętym bezwładnie Szeolicie, wystarczyło jedno solidne uderzenie w zdeformowaną czaszkę, aby ostatecznie zakończyć jego plugawe istnienie.

I wtedy to usłyszał. Dopiero gdy gulgot dławiącego się własną krwią Szeolity ucichł, dopiero gdy wzburzony oddech Kassiela zwolnił i wyrównał tempo, a zaskoczony Karin urwał swój zawodzący lament.

Szept. Niewyraźny, gorączkowy, ale z całą pewnością ludzki. Pośpiesznie mamrotane słowa, brzmiące słabo i niezrozumiale jak senne majaczenie. Kassiel natychmiast gwałtownie zadarł głowę, uważnie skanując otoczenie w poszukiwaniu źródła nieoczekiwanego dźwięku. W pierwszej chwili skupił spojrzenie na Karinie, ale cienisty zarys młodej dziewczyny z równym zaskoczeniem patrzył się na swoją bliźniaczkę, która właśnie niespokojnie poruszyła głową i powoli przewróciła się na bok.

Kassiel zaklął przez zęby. Dziewczyna żyła, a skoro miał do czynienia ze zwyczajnym człowiekiem, to istniała szansa, że nie była jedyna, że mijane po drodze trupy wcale nie były trupami, a Nikki…

Kass zacisnął pięść i młot rozpłynął się złotą poświatą wśród nocnego mroku, a potem wstał i zostawiając mamroczącą turystkę pod opieką Karina, ruszył Via Dolorosa z powrotem ku Złotej Bramie.

 Na niewiele książek czekałam tak bardzo, jak na „Panią Zgliszcz” i cóż to była za przygoda! Mrok, walka dobra ze złem i miłość, która podobnie do Inanny, ma wiele obliczy. „Pani Zgliszcz” to rewelacyjna powieść, którą musicie przeczytać!

Ewelina Nawara, autorka serii Kings of Sin, Willow Creek

Mitologia, miłość i poświęcenie. Maria Zdybska ponownie zabiera nas do boskiego świata Inanny, ale tym razem bogini ma zupełnie nowe, mroczniejsze wcielenie. Uważajcie na tę historię, bo wciągnie was w wir szalonej akcji, z którego nie będziecie mogli się wyrwać.

Agnieszka Zawadka, autorka serii Era Cieni

Pani Siedmiu Bram - Maria Zdybska
Pani Zgliszcz - Maria Zdybska (okładka)

Pozostań z nami w kontakcie!

Zapisz się na nasz newsletter. Raz w tygodniu otrzymasz informacje o naszych książkach i promocjach na nie!

Dziękujemy, że jesteś z nami!