Dwie bajki - Ewelina Nawara & Małgorzata Falkowska

Ochra
Anna Robak-Reczek

Czterdziestokilkuletnia lekarka uważa, że żyje „nieprawdziwym” życiem. Czy pod wpływem sławnej i absolutnie nieszablonowej malarki uda jej się odzyskać siebie?

Nadia ma dobrą pracę, cieszy się niezależnością i uważa, że… nic już jej nie czeka. Przynajmniej dopóki do miasteczka, w którym mieszka jak w ukryciu, nie przyjedzie znana malarka. Spotkanie z nią wyrywa Nadię z letargu i pozwala nie tylko wrócić do porzuconej pasji, ale też przypomnieć sobie zduszone dawno emocje. A może nawet odnaleźć miłość, tę przeszłą i tę przyszłą.

Bogactwo „Ochry” stanowią bohaterowie, którzy wymykają się stereotypom. Nadia to rzeczowa i zorganizowana pani doktor, a w głębi duszy zraniona artystka. Surowa w obyciu Marta, niegdyś uznana mistrzyni pędzla, teraz opiekuje się byłym mężem chorym na alzheimera. Poznamy też zegarmistrza ze staroświecką kindersztubą, poważnego ojca rodziny, który przed śmiercią prostuje sprawę namiętnej relacji z młodości. Pochód tych z życia wyjętych postaci uzupełniają dojrzała, miejscami sentymentalna, a miejscami dosadnie realistyczna narracja oraz mistrzowsko snuta opowieść, która wprawi w drganie niejedną duszę.

To historia o tym, jak przeżywa się życie, gdy jest się cały czas obok niego. Historia, która podpowiada, jak wyjść z tego stanu.
Tylko co ma z tym wspólnego żyrafa? Odgadniesz?

Gdzie kupić?
Kupując w tych księgarniach wspierasz Autora i Wydawnictwo
Kupując w MadBooks wspierasz Autora i Wydawnictwo
Informacje o książce

Rok I wydania: 2024
Format: 14.0×20,5 cm
Okładka: miękka

Liczba stron: 360

książka ISBN 978-83-7995-787-3
ebook ISBN 978-83-7995-788-0

 

Ceny sugerowane:
książka: 49,99 zł
ebook: 49,99 zł
audiobook: 49,99 zł

Fragment

Rozdział 1

Włożyłam za cienkie majtki. Czułam to już po pięciu minutach spaceru, ale nie zawróciłam, więc tyłek mi skostniał i przewiało mi nerki. Szłam dziarskim krokiem, błoto chlupało pod stopami, ale to był podstęp – pod cieniutką, zmarzniętą skorupką kryła się mlaszcząca, brunatna masa, oblepiająca nogi od razu po kolana. Listopad nie bierze jeńców. Wielkie połacie sinego nieba wiszą nad ziemią w odcieniach brązu i szarości, a plamy liści, jeszcze niedawno kolorowe, blakną i butwieją, roztaczając wokół słodkawą woń rozkładu. Szybko przychodzi noc i to jest właściwie akt litościwy, bo przykrywa ona wyprany z barw świat i zostawia tylko trochę świateł, ku pokrzepieniu. Wróciłam do domu przed zmrokiem i pierwsze wpuściłam psy, bez wycierania im łap.

Mój dom stał na końcu miasta. Koniec tego konkretnego miasta to żadna sztuka – więcej tu obrzeży niż centrum. Skromne miasteczko nie liczy nawet trzydziestu tysięcy mieszkańców. Nie dość mało, by wszyscy się znali, ale prawie. Nie przepadałam za ludzkimi spojrzeniami, więc odpowiadało mi to, że mieszkam nieco na uboczu. Z kuchennego okna patrzyłam na drogę prowadzącą do lasu, którego ściana zaczynała się kilka metrów za moim ogrodem. Z okien salonu widziałam pole, a z sypialni na górze mogłam zobaczyć kawałek mostu na rzece. Od listopada do końca lutego od strony pola ciemności są nieprzeniknione. Od wejścia zaś mrok rozpraszały latarnia i poświata z okien sąsiadów naprzeciwko. Ostatnie bastiony cywilizacji. Czasami nie włączałam światła u siebie i wtedy na podłodze w przedpokoju kładły się plamy jasności z ulicy. Ale nie w salonie, tam nie było szansy na choćby ślad koloru czy blasku. Czerń gęstniała w miejscach, gdzie stały meble, i omijałam je z pamięci. To dobra ciemność, w której można się ukryć i zniknąć. Potrafiłam się odciąć od świata, to moja supermoc. Kiedy miałam wszystkiego dość, kiedy byłam znużona codziennym mozołem, musiałam się tylko dowlec do swojej jaskini.

W listopadzie trzeba mieć azyl, bo inaczej jest się skazanym na przejmujący chłód i wiatr. Powroty do domu niosą wtedy w sobie coś z cudu. Człowiek zostawia za sobą mokre, zimne powietrze i wchodzi do ciepłego, suchego gniazda. We wtorki, w środy i piątki wracałam z miejscowej przychodni na piechotę. Przez dwa pozostałe dni pracowałam natomiast w pobliskim mieście, dużo większym i bardziej gwarnym od naszego. Kiedyś było stolicą województwa i wciąż czuło się z tego powodu trochę dumne, co może jest niezłym sposobem na zachowanie twarzy. Nadal mieściły się tu siedziby większości urzędów, a wielki szpital, w którego przychodniach przyjmowałam, też był reliktem przeszłości. Jego oddziały kliniczne oznaczały z kolei związki z najbliższą uczelnią medyczną dające pewne możliwości co ambitniejszym kolegom medykom. Plany zawodowe nie rysowały się przede mną szczególnie ciekawie. Zostałam lekarką, bo to był mój drugi pomysł na życie. Momentami lubiłam swoją pracę. Bycie dermatolożką w miasteczku takim jak moje, w miejscu zapomnianym przez system opieki zdrowotnej, miało swoje plusy. Nie było nas, lekarzy specjalistów, dużo, przychodziło więc do mnie wielu pacjentów. Nie musiałabym nawet jeździć do przychodni przyszpitalnej, ale lubiłam te wyprawy oraz to, że spotykałam tam ciekawsze przypadki i pracowałam z doświadczonymi kolegami i koleżankami, od których mogłam się dowiedzieć tego i owego. Praca, dom, moje psy i od czasu do czasu podróże. Naprawdę przyzwoite życie. Trwałam w nim w spokoju, płynąc przez kolejne dni, tygodnie, lata.

A potem nasz dom kultury zyskał nową szefową. Plotki ją wyprzedziły. Zanim się pojawiła w mieście, już wszyscy wiedzieli, z kim będziemy mieć do czynienia. Malarka. Artystka światowego formatu. Złośliwa. Stara. Za stara na stanowisko kierowniczki domu kultury, jak pozwoliłam sobie zauważyć. Zbyt wielka pani na naszą mieścinę, mówili niektórzy i zakładali, że jak prędko przyjechała, tak szybko pojedzie. Miasteczko czekało na pojawienie się tej egzotycznej, jak na nasze warunki, postaci z ciekawością.

Poznałam ją trzeciego czy czwartego dnia jej pobytu w mieście. Odchodziła właśnie od rejestracji w naszej przychodni. Wysoka, to jako pierwsze rzucało się w oczy. Siwe, proste włosy do ramion, bardzo gęste, odstające od głowy niczym sztywny kaptur. Rozpięty płaszcz w kolorze akwamarynu, z którego kieszeni wyciągnęła paczkę papierosów w miękkim opakowaniu. Podniosła na mnie wzrok i patrzyłyśmy na siebie przez chwilę. Oczy zielone jak trawa. Nie widziałam jeszcze takich, nawet się zastanowiłam, czy to nie jest zasługa kolorowych soczewek. W jej opalonej, pomarszczonej twarzy jarzyły się jak ślepia jakiegoś gada. Smoka – tak pomyślałam. Smocze oczy. Przyglądała mi się z ciekawością, której nawet nie starała się ukryć, nie przestając szukać w kieszeni zapalniczki.

– Pani doktor, ja tu mam jeszcze jedną pacjentkę do pani. – Pielęgniarka z rejestracji wyrwała mnie z odrętwienia.

– Spóźnia się – zauważyłam.

Moi pacjenci wiedzieli, że nie toleruję niepunktualności. Owszem, płacili za wizytę, ale to nie znaczyło przecież, że będę na nich czekać godzinami.

– Dopiero dziesięć minut. – Młodsza z kobiet uśmiechnęła się do mnie. – Może promocja? Kwadrans akademicki.

Zielonooka przysłuchiwała się naszej rozmowie, wciąż grzebiąc w kieszeniach. Wzruszyłam ramionami.

– Idę jeszcze do łazienki. Daję jej pięć minut.

Zostawiłam plecak na stoliku przy recepcji i poszłam korytarzem. Usłyszałam, jak tamta się żegna i wychodzi wreszcie. W toalecie popatrzyłam w lusterko. Moje spojrzenie nie mogło się równać z siłą jej gadziego wzroku.

Pacjentka jednak przyszła, zaprosiłam ją do gabinetu. Może nawet dobrze się stało, bo gdybym od razu wychodziła, jeszcze natknęłabym się na tę kobietę, która pewnie stała przed przychodnią, paląc papierosa. Prędzej czy później zostaniemy sobie przedstawione, to było nieuniknione w J., naszym „wielkim” miasteczku J., ale nie zamierzałam tego dobrowolnie przyspieszać.

Jak się okazało, nie musiałam czekać długo. Odbierałam właśnie nowy dowód osobisty, kiedy przy wyjściu z urzędu miasta natknęłam się na moją Hanię. Akurat rozmawiała z tamtą, a ja nie miałam szansy ich wyminąć. Hania emanowała radością. Znałam ją od prawie piętnastu lat i przez ten czas nie spotkałam równie pozytywnej osoby. Przyjaciółka, można powiedzieć. Nie lubiłam szafować tym słowem, jednak nikt z mojego otoczenia nie pasował bardziej do tego tytułu.

– Nadia! – zawołała, niemal podskakując na mój widok.

Podeszłam i Hania przedstawiła nas sobie.

– Doktorka. – Uśmiechnęła się tamta i wyciągnęła do mnie rękę. – Marta. Jestem starsza, mogę więc zaproponować, żebyśmy mówiły sobie po imieniu.

Nie lubiłam, gdy ludzie wychodzili z taką propozycją, ale w tym wypadku nie mogłam jej odrzucić. Marta miała ciepłą dłoń, mimo panującego chłodu.

– Marta robi w domu kultury małe przyjęcie zapoznawcze. Musisz przyjść, koniecznie, będzie koncert.

– Miasto sypnęło pieniędzmi? – Poprzedni dyrektor stale skarżył się na brak funduszy.

Marta pokręciła głową.

– Nie, ale zmieści się w tegorocznym budżecie – wyjaśniła i usłyszałam w jej głosie ironię.

– Jaki koncert? – spytałam, choć niezbyt mnie to interesowało.

Nie wiedziałam, co innego mogłabym powiedzieć, a jej uważne spojrzenie peszyło mnie.

– Duet na fortepian i trąbkę – odpowiedziała. – Zdolni muzycy. Oprócz muzyki będą też przekąski, jeśli to cię bardziej zachęci.

Powinnam to odebrać jako afront?

– Przyjdziemy – zapewniła Hania. – Ja bywam na wszystkich wernisażach, koncertach i przedstawieniach, jakie tylko u nas są.

Częściowo wynikało to z jej obowiązków zawodowych. Hania ciągnęła mnie na te wydarzenia ze sobą, a ja towarzyszyłam jej nawet całkiem chętnie, bo była to jednak jakaś rozrywka. Niekiedy nawet niezła.

– Marta przyszła porozmawiać z miejskim działem promocji – poinformowała mnie Hania. – Czyli ze mną.

Hania była tylko trzy lata młodsza ode mnie, ledwie dobiegała czterdziestki, ale zachowywała się czasami jak nastolatka. Potrzebowałam kogoś takiego jak ona, lecz chwilami musiałam odpoczywać od jej niesłabnącej pogody ducha.

– Wejdziemy? – Marta ruszyła od razu do środka, dając znać, że rozmowa dobiegła końca.

– Do zobaczenia – rzuciła do mnie od niechcenia.

Hania dodała swoje krótkie „cześć” i również zniknęła za drzwiami urzędu. Nie nazwałabym Marty niegrzeczną, jednak wydawała się kompletnie obojętna na to, jakie wrażenie może wywrzeć. Dotknęło mnie to, bo ja wręcz przeciwnie – chciałam wywrzeć na niej wrażenie jak najlepsze. Straszna baba, pomyślałam i poszłam do domu.

Ricky i Martin powitały mnie w drzwiach. Musiałam odepchnąć je kolanem, do czego potrzebowałam iście akrobatycznych umiejętności, bo oba moje psy były duże i niechętnie ustępowały z drogi. Mieszańce wszelkich ras świata. Suczkę Ricky podrzucili mi do ogrodu ludzie, którzy chcieli się pozbyć kłopotu w postaci niespełna rocznego szczeniaka. Melancholijna i niespieszna. Oraz uparta. Kudłaty Martin wyglądał dość poczciwie, ale miał mocny charakter i nie wahał się go okazywać. Ciągnęła się za nim trudna młodość włóczęgi i z tego okresu pozostała mu niechęć do większości ludzi i wielka miłość do jedzenia. Razem tworzyły zbójecką spółkę terroryzującą okoliczne psy i niektórych ludzi.

Wypuściłam zwierzaki na chwilę do ogrodu, przebrałam się i wyszłam z nimi na spacer do lasu. Zapadł już zmrok, jak to w listopadzie, i zimne podmuchy wciskały się pod kurtkę. Przygotowałam się jednak, a dodatkowo rozgrzewał mnie szybki marsz. W lesie mrok stał się jeszcze gęstszy, ale nie przeszkadzało mi to, zresztą widać było jeszcze ścieżkę pod nogami, a w razie całkowitej ciemności zaopatrzyłam się w latarkę czołówkę. Psy biegały bez smyczy. Nie martwiłam się, że się zgubią – starały się trzymać blisko mnie, nie próbowały polować. Widziałam kiedyś na własne oczy, jak wypłoszyły z krzaków lisa, a potem stały i patrzyły, jak ucieka. A gdy Ricky wpadła na zająca, położyła się wystraszona i czekała, aż szarak sobie pójdzie. Szliśmy więc spokojnie, choć drzewa czasami trzeszczały, a z głębi lasu dochodziły dziwne dźwięki. Ludzie pytali mnie, czy nie boję się tych samotnych wędrówek, a ja niezmiennie odpowiadałam, że w tym lesie nie ma niczego groźniejszego od nas: moich psów i mnie.

Spacer zawsze dobrze mi robił. Niekiedy chodziłam z Ricky i Martinem nad rzekę, bo widok świateł z nowego osiedla po drugiej stronie i jasno oświetlonego mostu był pełen uroku i koił mnie. Tym razem jednak wybraliśmy inną drogę, zatoczyliśmy koło i wróciliśmy do ogrodu dopiero po półtorej godziny. Psy wyglądały na zadowolone, w domu uwaliły się na dywaniku blisko ciepłego kaloryfera. Ja usiadłam z herbatą i otworzyłam laptopa. Zamierzałam przejrzeć moje medyczne biuletyny, może zerknąć na terminarze konferencji, żeby zobaczyć, gdzie by tu warto pojechać. Zamiast tego wpisałam do przeglądarki jej nazwisko i po chwili artystka Marta patrzyła na mnie ze zdjęć z wernisaży i z fotografii umieszczanych obok wywiadów. Miała, oczywiście, swoje hasło w Wikipedii. Ostatni jej obraz sprzedał się za równowartość sporego mieszkania w stolicy i nie była to najdrożej spieniężona praca. Mieszkała przez kilka lat w Nowym Jorku, potem przez jakiś czas w Londynie. Współtworzyła grupę artystyczną Przeloty, która przez niemal dekadę organizowała w samym sercu Rudaw Janowickich autorski festiwal sztuki alternatywnej. Internet nie zdradzał zbyt wielu faktów z jej życia prywatnego. Cóż, malarka to nie celebrytka, żeby polowano na pikantne szczegóły z sypialni czy kuchni.

Co ją podkusiło, żeby nagle zamieszkać tutaj? Po jaką cholerę jej dom kultury pośrodku niczego? Poczuła misję i będzie nam tu nieść kaganek oświaty i lampkę kultury?

Przyglądałam się jej dziełom, większość z nich kojarzyłam. Klikałam kolejne strony i nagle go zobaczyłam. Ten obraz. Pamiętałam go, pamiętałam, jak stałam przed nim w galerii i chciałam zapisać go w myślach, żeby móc w dowolnej chwili zamknąć oczy i przywołać go z jak największą dokładnością. Charakterystyczna dla niej w tamtym okresie paleta kolorów, przeważnie chłodna. Wśród tego chłodu kilka plam ochry i oranżu zagubionych w lodowatym kraju długiej zimy. W tym obrazie była przestrzeń, w którą się wpadało. Wciągała w świat malarki, który równie dobrze mógł być moim własnym, tak bardzo rozumiałam i czułam każdy jego element. Byłam bezbronna wobec jej sztuki, miała nade mną władzę. Przychodziłam na tę wystawę przez cztery kolejne dni, aż mój umysł pochłonął każde pociągnięcie pędzla.

Wpatrywałam się w ekran laptopa. Obraz znajdował się w prywatnych zbiorach belgijskiego konesera sztuki. Czy kupił go zaraz po tym, jak dzieło mnie oczarowało? Czy wypatrzył go w tej samej galerii, czy później na innej wystawie? Czy wybrał go sam, czy zrobił to dla niego opiekun jego kolekcji? Jedno jest pewne – to była dobra inwestycja, bo przez lata jej prace tylko drożały.

Kierowniczka. Artystka. Starsza pani z oczami jak u wielkiej jaszczurki. Czego tu szukała?

Słońce i gwiazdy - Małgorzata Mika (okładka)

Pozostań z nami w kontakcie!

Zapisz się na nasz newsletter. Raz w tygodniu otrzymasz informacje o naszych książkach i promocjach na nie!

Dziękujemy, że jesteś z nami!