PATRONI
Do szpiku kości – Kinga Wyskiel
Czy da się namalować życie od nowa? To pytanie, na jakie musi znaleźć odpowiedź Marek, obiecujący malarz, który cudem uniknął śmierci. Za cel stawia sobie znalezienie osoby, która uratowała mu życie.
Emilia jest młodą studentką, która próbuje wymazać ogromną część swojej przeszłości. Po tym, jak opuściła rodzinne miasto, obiecała sobie nigdy więcej tam nie wrócić. Od pewnych wspomnień jednak nie da się uwolnić. Ciągła ucieczka jest męcząca, a całego życia nie da się spędzić pod wodą…
Oboje brutalnie doświadczeni przez życie szukają ukojenia. Czy w szarej i trudnej rzeczywistości uda im się odnaleźć kolory i pomóc sobie nawzajem?
Czy da się namalować życie od nowa?
Informacje o książce
Rok I wydania: 2020
Format: 14.0×20.5 cm
Okładka: miękka ze skrzydełkami
Liczba stron: 286
druk ISBN 978-83-7995-498-8
epub ISBN 978-83-7995-499-5
mobi ISBN 978-83-7995-500-8
Ceny sugerowane:
książka: 34,99 zł
ePub: 29,99 zł
mobi: 29,99 zł
Fragment
Prolog
Marek
Styczeń
Czytałem ostatnio jakąś opinię na temat moich obrazów. Do tej pory nie przywiązywałem zbyt wielkiej wagi do tych słów. Myślałem: „Krytykom płacą za pisanie tego szajsu, tak jak mi płacą za obrazy”. Cały czas nie rozumiem, co mnie podkusiło, by to zmienić.
Czemu, do cholery, w ogóle postanowiłem coś zmieniać?!
Niejaki R. Kamiński na portalu, którego nazwa brzmiała mniej więcej jak „sztuka-kto-dba-o-to-co-dalej.jestemidiota.pl”, wystawił mi następującą ocenę:
Prace młodego pana Tempicha zachwycają pomniejszych fascynatów malarstwa. Wielu rozwodzi się nad jego umiejętnościami władania pędzlem oraz barwami, podczas gdy w rzeczywistości są one jedynie dowodem niedojrzałości twórcy. Strach przed żywymi kolorami i indywidualizmem potwierdzają, iż pan Tempich to tak naprawdę dziecko bawiące się w artystę.
Co proszę?! Co to, do cholery, miało być? Że niby boję się czego?! Namalowania na środku płótna czerwonego koła?
A w ogóle to po co to czytałem?
Nie wiem. I im więcej czasu mija, tym bardziej nie mogę zrozumieć samego siebie.
Rzadko spotykam się z krytyką, ale jest ona wpisana w to, co robię, więc nauczyłem się przyjmować ją na klatę. Zdecydowanie nie unoszę się pieprzoną dumą!
A jednak kiedy po przeczytaniu tego szajsu pojechałem na wystawę, jedyne, o czym mogłem myśleć, to właśnie słowa tego idioty, R.
Moja matka próbowała ściągnąć mnie na ziemię, więc przedstawiła mi jakiegoś Holendra. Przyjaciela wujka? Chyba tyle udało mi się zrozumieć z ich paplaniny w tym chorym języku. Przysięgam, brzmiało to tak, jakby matka cały czas klęła, co jest tym ciekawsze, że ona nigdy tego nie robi. Spoglądałem na nich, a później patrzyłem ponad ich głowami na ludzi dookoła. Było ich tak wielu. A ja oczywiście nie znałem większości z nich. Gdzieś z boku zauważyłem fotografa, gdzieś indziej krytyka, z boku reporterkę w zdecydowanie zbyt krzykliwej sukience.
Ręce mnie świerzbiły, żeby zrobić coś, by mnie zauważyli. Naprawdę zauważyli. Mnie. Tego, który namalował to wszystko. Tego, który najchętniej spuściłby im cholerny żyrandol na głowy i patrzył, jak roztrzaskuje się na drobne szklane kawałki. Ale po co?
– Marek? – Głos matki dotarł do mnie jakby z całkiem innego miejsca, jakby dzieliła nas ściana.
Uniosłem na nią wzrok. Jej oczy były takie same jak moje. Gdyby się nad tym głębiej zastanowić, była to chyba jedyna rzecz, która różniła mnie od ojca. Te zielone tęczówki, które są jego zdaniem „jak holenderskie pola”. Tyle że nie mam pojęcia, jak te pola wyglądają. Czy rzeczywiście są takie zielone, czy może ojciec mówi tak, bo lubi się bawić w romantyka?
– Co o tym myślisz? – spytała matka, jakby miała nadzieję, że tak naprawdę ich słuchałem. Że usłyszałem, o co mnie pytała.
Niestety. Wzruszyłem ramionami.
– Idę się napić – odpowiedziałem tylko. To był mój kolejny błąd tamtego feralnego dnia.
Nie przeszło mi nawet przez myśl, żeby spojrzeć na nią jeszcze raz. Nawet kiedy słyszałem, jak cicho powtarza moje imię. Dałbym sobie rękę uciąć, że kręciła przy tym głową tak mocno, jakby się modliła, by jej od tego odpadła.
Usunąłem się z ich pola widzenia i zacząłem szukać kelnera albo chociaż kieliszka z szampanem. Jeśli chciałem przetrwać kolejne kilka godzin, potrzebowałem jakiegokolwiek trunku.
I wtedy mnie olśniło.
Tytułu czytać nie musiałem. Doskonale pamiętałem wszystkie te kiczowate nazwy, które ojciec usilnie im nadawał. Zupełnie jakby był to jeden z jego statków, a nie kawałek pochlastanego farbą płótna.
Ciemna sylwetka nie do rozpoznania. Zgarbione ramiona, pochylona głowa, mocno naciągnięty na twarz kapelusz i ta lekko uniesiona ręka. Wszystko było szare lub niebieskie, gdzieniegdzie widniały plamy kanarkowej żółci wymieszanej z bielą, tak że wyglądało to bardziej jak kanarkowa biel.
Czy na tym obrazie było coś wyjątkowego? Nie. Tylko facet, piach, woda i chmury. To wszystko, co namalowałem, a ludzie i tak najchętniej zabraliby płótno ze sobą do domu i powiesili je nad łóżkiem w sypialni. Kiedy o tym pomyślę, nawet teraz robi mi się niedobrze.
Obraz jest mdły. Przygnębiający. Moja pieprzona technika to dno. Moje dzieło przypomina raczej wymiociny na podłodze w kiblu nocnego klubu, w którym byłem dwa dni temu.
A może nawet one wyglądałyby lepiej. Kolory byłyby ciekawsze. I byłaby w tym jakaś chora ekstrawagancja, na którą mnie nie stać i wiem, że nigdy nie będzie. Bo tak naprawdę wcale nie jestem dobry, mam po prostu wokół siebie ludzi, którzy chcą tak myśleć. Ludzi, dla których mój talent ma znaczenie, nawet jeśli jest wierutnym kłamstwem.
Kiedy świat wokół mnie się zakołysał, usłyszałem czyjeś wołanie i krzyk matki. Tylko raz w życiu zdarzyło się, by tak krzyczała i, Boże, chciałbym wymazać tamten dzień ze swojej pamięci – zapewne tak samo jak ona.
Poczułem zderzenie z zimną podłogą, a potem była już tylko ciemność. Ostatnie, co pomyślałem, to „wreszcie”.
A później zaczęło się nowe piekło mojego życia.
Lipiec
Od tamtego dnia minęło sześć miesięcy. Wciąż mam dziewiętnaście lat, jestem synem tych samych ludzi. Nawet palce mam tak samo brudne od malowania. Życie wciąż jest mi obojętne. Wszystko jest tak jak wcześniej, po staremu. Oprócz tego, że teraz mam nowy powód, by tak sądzić.
Szpitalna pościel jest szorstka, tak samo jak ubranie. O uchylone okno odbijają się krople deszczu wielkości przepiórczych jaj. I co z tego? Nic. Niebo jest tak sine jak powieki mojej matki. Siedzi w głębokim fotelu w rogu sali i śpi tak lekkim snem, że gdybym tylko poruszył się gwałtowniej, głośniej zaszeleścił kartką papieru, ona już byłaby przy mnie i pytała, czy wszystko w porządku, czy czegoś mi nie potrzeba.
Nienawidzę tego. Nienawidzę. Nienawidzę.
Bardziej niż czegokolwiek na świecie nienawidzę tych sińców pod jej oczami. Znam je dobrze. Wiem również, że nie ma w nich nic prawdziwego.
Wiatr jest coraz gwałtowniejszy, a ja przez chwilę zastanawiam się, jak musi wyglądać teraz morze. W jaki sposób wzburzone fale zmywają z piasku na plaży wszystkie dowody ludzkiej obecności z ostatnich kilku dni. Jak białe, spienione grzbiety rozbijają się o co wyższe klify. Jak…
Moja ręka sunie wolno po kawałku papieru. Wszystko, co widzę oczami wyobraźni, staje teraz przede mną jak żywe za sprawą kawałka węgla. Tyle że to, co tworzę, jest martwe. Martwe w środku – jak ja. Umierające na zewnątrz – jak ja.
Szpitalna aparatura pyka w tak irytujący sposób, że najchętniej odczepiłbym się od niej i poszedł najdalej, jak tylko zdołam. Ale po całej tej dawce leków uspokajających i przeciwbólowych pewnie skończyłoby się na tym, że doczłapałbym zaledwie do drzwi na końcu korytarza, i to z pomocą tej starej pielęgniarki z błędnym wzrokiem.
Może właśnie dlatego tego nie robię. Już i tak czuję się jak cień człowieka. Jak wrak. Jak moje własne obrazy.
Odkładam węgiel, odkładam rysunek.
Mam ochotę cisnąć nim przez okno. Patrzeć, jak deszcz zmienia go w coś o wiele lepszego, rozmaczając papier. I mógłbym to zrobić. Ostatecznie jedynie mnę go i rzucam prosto do kosza przy drzwiach. W tym samym momencie, kiedy do niego trafia, matka otwiera oczy i rozgląda się zaspanym wzrokiem po sali, a szklane rozsuwane drzwi otwierają się najciszej, jak to tylko możliwe.
– Która godzina? – pyta mnie matka, tak jakby właśnie spadł gdzieś meteoryt, a ona to przespała.
– Wpół do piątej – odpowiadam.
Kieruję wzrok na Eryka. Mój brat jest cały mokry. Krople kapią z jego włosów i skórzanej kurtki na podłogę, kiedy opiera się o drzwi.
Nikt, kto by nas zobaczył, nie powiedziałby, że jesteśmy spokrewnieni. Podczas gdy ja mam skórę opaloną niemal przez cały rok, on pozostaje blady i odporny na największe letnie upały. Moje palce są długie i smukłe, stworzone do trzymania pędzla, jego – zgrubiałe, przyczepione do szerokich dłoni w dziwny sposób, który nawet nie wiem dlaczego wydaje mi się dziwny. Ja mam ciemne włosy ojca, on rude po matce.
Zwiesza głowę, jak mężczyzna na tamtym cholernym obrazie, który nigdy nie wyjdzie mi z głowy, chociaż jest tylko jednym z wielu przeze mnie namalowanych.
– Wszystko okej? – pytam, chociaż wiem, że to debilne z mojej strony.
Nie odpowiada.
– Ojciec poszedł porozmawiać z lekarzem. Może dowie się czegoś nowego – zwraca się do matki, zupełnie mnie ignorując.
Nie mam o to pretensji, a przynajmniej tak sobie wmawiam. Nie mogę go przecież o nic oskarżać. Nie mogę winić nikogo za to, że radzą sobie z tym wszystkim na swój sposób, ale słowo daję, kiedy Eryk po raz kolejny ucieka ode mnie wzrokiem, mam ochotę rzucić w niego workiem z kroplówką. Mam ochotę wrzasnąć głośniej, niż wydaje mi się, że to w ogóle możliwe, i zmusić brata, by na mnie spojrzał. Bo wiem, że ma wyrzuty sumienia, wiem, że się obwinia, ale przecież to ja jestem winny. To JA jestem powodem, sprawcą tego wszystkiego. A Eryk nie może nic na to poradzić… i właśnie przez to nie może na mnie spojrzeć.
Wypuszczam powietrze i opadam na poduszki, a potem przykładam dłonie do twarzy.
– Nie sądzę, by od dwóch godzin zbyt wiele się zmieniło w tej kwestii – mówię takim tonem, jakby chodziło o brak mydła w łazience czy skończenie się papieru toaletowego. Jedyny sposób, jaki znam, na radzenie sobie z rzeczywistością, to ignorowanie tego, co wybija człowieka z rutyny. Obojętność. Chłodna obojętność.
A jednak. Eryk prycha urywanym śmiechem. Zaciska mocno dłonie.
– Mógłbyś już sobie darować, dzieciaku.
– Może i bym mógł, ale nie chcę – rzucam w odpowiedzi.
– Ojciec przyjdzie, jak tylko się czegoś dowie.
– O ile się czegoś dowie – poprawiam go ciągle tym samym tonem. Wiem, że stąpam po cienkim lodzie, ale od dawna nie miałem do czynienia z żywą, ludzką reakcją i pragnę jej bardziej niż czegokolwiek. Bardziej niż kawy, której smaku już nie pamiętam. Bardziej niż słońca na mojej skórze, bardziej niż…
Eryk rzuca mi ostre spojrzenie, ale patrzy na policzek, nie w moje oczy.
– Przestań – syczy i to jest właśnie moja nadzieja.
Wzruszam ramionami.
– Nie mogę zrozumieć, o co wam chodzi. To nie wy jesteście przykuci do tego łóżka od miesięcy. To nie wy żywicie się papką i liczycie cholerne minuty od leków do leków! A ja mam przestać?
– Zachowujesz się jak pieprzony egoista.
– Nie, to wy zachowujecie się tak, jakbyście wiedzieli, przez co przechodzę!
– Dobrze wiesz, że to dotyczy nas wszystkich…
– Tak, zwłaszcza ciebie – wyrzucam mu. I to jest to, co chciałem osiągnąć. Oczy Eryka płoną, kiedy kieruje je prosto w moją stronę. Robi krok, potem drugi i opiera się o łóżko. Matka milczy. Palcami ściska nasadę swojego nosa. Wie, że lepiej będzie się w to nie mieszać.
Eryk jest ode mnie starszy o dwa lata, ale to nie jest możliwa do odczucia różnica wieku. Nigdy taka nie była, aż do teraz. Mój brat ma niebieskie oczy ojca.
Nie myślałem, że lodowce mogą płonąć, a jednak.
– Jesteś pieprzonym gówniarzem, Marek! Wiesz o tym? Myślisz, że nie wiemy, co się dzieje? Myślisz, że żadne z nas nie wolałoby zwlec cię z tego łóżka i samemu się na nim położyć? Zrobiłbym to, doskonale o tym wiesz. Zrobiłbym to z wielką przyjemnością, ale nie mogę. Tak samo jak nie mogę być pieprzonym…
– Eryk! – ucina matka.
To nawet nie jest krzyk. Ona nie musi krzyczeć. Wystarcza jej niemal zagłuszany deszczem szept, a mój brat milknie. Mięśnie na jego twarzy się napinają. Eryk doskonale wie, że go prowokuję. Wie, że nie myślę tego, co mówię, a robię to wszystko specjalnie i chyba powinno mieć to jakieś znaczenie. Ale w tej chwili wszystko jest go pozbawione.
– Daruj sobie – rzuca do mnie na wydechu brat. Wygląda jak cień. Wygląda jak mama i ojciec. Oni wszyscy wyglądają, jakby umierali. – To na nic.
– Co?
– Dobrze wiesz.
Wiem. Dlatego nic już nie mówię. Oni stoją. Ja leżę. Oni chodzą. Ja patrzę. Patrzę. Patrzę i patrzę w niebo.
I myślę.
Styczeń
Nie wiem dlaczego, ale tamtego dnia, kiedy się obudziłem i wszystko wokół mnie było tak chorobliwie białe, od razu zrozumiałem, że jestem w szpitalu. Wiedziałem już, że stało się coś okropnego, chociaż nikogo jeszcze o to nie zapytałem.
Po prostu wiedziałem.
– Jak się czujesz? – dotarł do mnie głos mamy. Z wielkim trudem obróciłem głowę, by na nią spojrzeć. Miała ślady zaschniętych łez na policzkach, a jej dłoń, która kurczliwie ściskała moją, była zimna i blada. Stara. Moja matka była stara.
– N-nie wiem – odpowiedziałem, chociaż to nie była prawda.
Czułem się źle. Czułem się zupełnie do niczego, jakbym nie miał prawa się obudzić.
Ojciec stał wtedy przy drzwiach, tak jak dziś Eryk. Kiedy tylko na niego spojrzałem, miałem ochotę pokazać mu, że wcale nie jestem słaby, że mogę wstać. Mogę wciąż być jego synem, nawet jeśli ledwo mogłem unieść palec, by podłubać w nosie.
– Chyba dobrze – powiedziałem po dłuższej chwili do mamy.
– Lekarz niedługo przyjdzie – poinformowała mnie w odpowiedzi.
Lekarz. Szpital. Biel. I ta aparatura, która będzie pikać tak samo przez kolejne sześć miesięcy i oby nie dłużej.
– Mogę wody? – spytałem, wciąż patrząc na ojca.
Ryszard Tempich to biznesmen. Cholerny biznesmen, który od ilości pieniędzy na koncie ma więcej jedynie butelek drogiego wina w spiżarni. Cholerny biznesmen, którego nic nie rusza i od którego właśnie nauczyłem się całej tej obojętności.
Miałem szesnaście lat, kiedy wreszcie do mnie dotarło, że ojciec oczekuje ode mnie i od Eryka, byśmy przypominali go w każdym calu. Miałem szesnaście lat, kiedy okazało się, że jeśli nie będę jak ojciec, nie zniosę życia. I może właśnie to jest najgorsze – nawet teraz, mimo tego, jak się zmieniłem, nigdy nie usłyszałem od niego, że jest ze mnie dumny. Że mnie kocha, przestał mówić, gdy miałem sześć lat. W wieku ośmiu skończyły się wszelkie czułości. A teraz? Wydaje mi się, że jestem dla ojca obcym człowiekiem, a on cały czas pozostaje dla mnie niedoścignionym wzorem, który powinienem naśladować. Ale nie zamierzam.
Jakiś czas później drzwi się otworzyły i wszedł doktor. Siwe skronie i biały kitel powinny oznaczać kompetencje, doświadczenie, powinny… A dla mnie ten człowiek wyglądał jak duch.
Tamtego dnia również padało. Był styczeń. Deszcz mieszał się ze śniegiem. Wbiłem wzrok w widok za oknem i pamiętam tylko urywki rozmowy, które do mnie docierały.
– …będzie konieczny przeszczep szpiku. Miałem szczerą nadzieję, że może… – Ty miałeś? A czy to twoje życie? – …zwalczyć samą chemioterapią. Na pewno uda nam się zaindukować remisję, ale syn zdecydowanie należy do grupy ryzyka… – Dużo medycznej terminologii, której nasłuchałem się przez kolejnych kilka miesięcy. Miałem tego dość i jednocześnie wydawało mi się, jakby to wszystko działo się poza mną. Jakbym tak naprawdę wcale nie brał w tym udziału, jakby mnie tu nie było. – Poszukamy dawcy. Na początek byłoby dobrze, gdyby przebadał się państwa drugi syn oraz wy, chociaż…
Chociaż prawdopodobieństwo, że moi rodzice będą mogli być dawcami szpiku, było znikome. A jak się okazało dwa tygodnie później – mój brat również nie mógł być dawcą. Nikt z rodziny, nikt z przyjaciół.
Ostatecznie lekarz powiedział, że poda mi chemię.
– Bez niej i tak nie będziemy mogli podać ci szpiku, kiedy już znajdzie się dawca – argumentował.
W tym samym czasie ja toczyłem wewnętrzną walkę. Chemia oznacza walkę. Dawca oznacza wyzdrowienie. Ja oznaczam cierpienie, jeśli pierwsze nie zadziała, a drugie nie będzie istniało.
Chemia to walka, ale chemia też zabija.
Tak samo jak rak. Tak jak białaczka.
– Jak się dziś czujesz, kochany? – zapytała mnie któregoś dnia pielęgniarka.
Jak zawsze patrzyłem w okno. Na szafce obok łóżka leżał niedokończony obraz, tak samo okropny jak wszystkie, które do tej pory namalowałem.
– Zgaduję, że tak samo jak wczoraj.
Podłączyła nową kroplówkę. Sprawdziła to i tamto, a ja miałem ochotę prosić, żeby się stąd wynosiła. No może słowo „prosić” to przesada, ale chciałem, żeby to zrobiła. Chciałem tylko być sam.
– Masz na coś ochotę? – zagaiła znowu.
– Dzień życzeń?
– Aha.
– Chyba niczego nie potrzebuję.
Oprócz szpiku. Spojrzała na mnie. Widziałem to w szybie.
– Daj mi znać, jeśli zmienisz zdanie.
Kiedy wychodziła, mruknąłem jeszcze pod nosem:
– Szczerze wątpię.
Już nawet nie miałem ochoty z tego wyjść.
Lipiec
– Wiem! – Eryk wyrzuca ręce w powietrze.
Od jakiegoś czasu ostro dyskutuje z matką. Ma czerwoną ze złości twarz i włosy posklejane od deszczu. Wygląda jak upiór.
– Nie powinieneś tego robić. – Matka stara się do niego dotrzeć mimo wszystko.
Krzywy uśmiech na ustach mojego brata mówi wszystko.
– Oczywiście.
– Eryk…
– Mamo…
I cisza.
W momencie, w którym zauważają ojca, milkną momentalnie. To ciekawe, bo ja sam w tej chwili mam ochotę przekoziołkować po podłodze i rzucić się na niego. Nigdy nie wierzyłem, gdy mówiono o kimś, że postarzał się w krótkim czasie, ale tak teraz opisałbym swojego ojca. Z biznesmena wciąż w kwiecie wieku zmienił się w dziadka, na którego pogrzebie byliśmy osiem miesięcy temu, zanim wylądowaliśmy tutaj. Włosy jeszcze bardziej mu posiwiały, o ile to w ogóle możliwe, i chyba zaczął łysieć. Zmarszczki na jego czole nie są już kwestią mimiki, ale nieprzespanych nocy. Jego oczy są niemal szare w ostrym świetle szpitalnych diod, a skóra mocno naciągnięta na kości, niemal przeźroczysta.
Przełykam z trudem, kiedy jedynie stoi tam i milczy.
– Ryszardzie? – Matka pierwsza zdobywa się na odwagę i przełamuje ciszę. Ojciec nie spogląda na nią mimo jej łagodnego głosu, nie robi tego, nawet kiedy przykłada dłoń do jego policzka. – Co powiedział lekarz?
Wyduś to z siebie! – mam ochotę krzyknąć. Błagam, powiedz to wreszcie.
Moi rodzice mimo wielu lat małżeństwa nigdy nie przestali okazywać sobie miłości. Nigdy, nawet wtedy, gdy na nasz dom spadła ciemność. Ojciec mógł ignorować swoje dzieci, ale nigdy nie robił tego żonie. Nawet teraz zdają się znajdować w sobie pocieszenie w cierpieniu.
Z fascynacją, którą czuję zawsze, i niechęcią, jaką odczuwam od niedawna, obserwuję, jak ojciec unosi dłoń mamy do ust, a potem zamyka oczy. Wygląda, jakby się modlił, a później z jego ust wystrzelają, szybko niczym z karabinu maszynowego, słowa:
– Lekarz zastanawia się nad kolejną dawką chemioterapii. Jeśli dalej tak pójdzie i nie znajdzie się dawca, możesz potrzebować też nowej wątroby. To już kolejna seria i udało im się zainicjować remisję, ale to nie wystarcza.
Jego słowa – chociaż mówi do mnie, nie kieruje ich w ogóle w moją stronę – ranią niczym pociski i przynoszą dziwny spokój. Czuję się, jakbym umierał już w tej chwili. I to boli, ale jest niczym ratunek.
Nie chcę tylko, by to on był ostatnią rzeczą, jaką zobaczę, nim zamknę oczy.
Tak jak zapowiedział ojciec, następnego ranka pielęgniarka przynosi mi standardową porcję chemii. Dostaję też zwiększoną do maksimum dawkę leków przeciwbólowych. Już po godzinie wiem, że nie zadziałają w ogóle.
Ręce drżą mi bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. Pierwszy raz mam tak wielki problem z utrzymaniem pędzla w dłoni czy z namalowaniem prostej kreski. Ciągnę to jednak dalej, chcąc ocenić efekt końcowy, pragnąc móc znaleźć ujście dla całego swojego gniewu. I chociaż wiem, że nie mogę tak prędko odczuwać żadnych efektów ubocznych działania dodatkowych leków; chociaż wiem, że w tym wszystkim nie chodzi o medycynę, ale o całą obecną sytuację, w której się znalazłem – o całe to gówno, które mam w środku – nie mogę odebrać sobie szansy, by zwalić to wszystko na leczenie.
Obraz jest okropny. Chciałem namalować jedno głupie drzewo, które rośnie na dziedzińcu za oknem, zamiast tego mam coś, co wygląda jak malunek dwulatka.
Nim zdążę zarejestrować, co w ogóle robię, rzucam pędzlami, ołówkami – wszystkim, co mam pod ręką – w ścianę. Na szklanych drzwiach rozbryzguje się farba w kolorze indygo, jedna z tych drogich, które kupiłem rok temu we Włoszech. Oddech mam przyspieszony, dłonie drżą mi bardziej niż kiedykolwiek wcześniej, serce bije w szaleńczym rytmie. A wszystko wokół mnie… przypomina mi o tym, o czym najbardziej chcę zapomnieć. O ostatnich cholernych sześciu miesiącach życia, które mogłyby się wreszcie skończyć.
Wciąż jeszcze nie mogę się zebrać w sobie i uspokoić, kiedy do środka wchodzi mój lekarz. Warecki – tak głosi plakietka, ale jutro znów na nią spojrzę, nie mogąc zapamiętać tego nazwiska. Po prostu nie mogę… bo nie chcę móc.
Ze spokojem, o jaki bym go nie podejrzewał, rozgląda się po sali, oceniając zniszczenia. Może liczy w myślach, na ile pieniędzy uda mu się naciągnąć mojego ojca.
Ściąga okulary, zahacza je o kieszeń swojego kitla i spogląda w moją stronę.
– Czujesz się lepiej?
– Nie. Dużo gorzej niż wczoraj i sześć miesięcy temu. Jak się nad tym zastanowić, to chyba w życiu nie czułem się bardziej parszywie.
Przekrzywia głowę, a kącik jego ust zaczyna unosić się do półuśmiechu.
– Powiem woźnej, żeby tu posprzątała.
– Oczywiście – odpowiadam, bo co innego mógłbym powiedzieć? „Przykro mi?” Ale to kłamstwo. „Posprzątam to?” Gówno prawda, bo jeszcze wczoraj nie byłem w stanie samemu ustać na nogach przez głupie dwie minuty!
Wiele można mi zarzucić. Że moje obrazy są do niczego, że ja sam jestem do niczego. To, że obrażam ludzi i uważam się za kogoś lepszego od innych albo że jestem sarkastyczny i ostry w obyciu. Ale nie jestem kłamcą. Zawsze mówię dokładnie to, co myślę, jestem szczery do bólu do tego stopnia, że ludzie boją się tego, co powiem, zanim się jeszcze odezwę.
Dlatego kiedy lekarz się uśmiecha, nie uciekam myślami, nie zaczynam wyglądać przez okno, ale patrzę na niego w taki sposób, jakbym panicznie czepiał się go jak ostatniej ludzkiej rzeczy w świecie pełnym medycznej aparatury i zombie.
– Potrzebujesz czegoś na uspokojenie? – pyta.
Kręcę głową.
– Ale przydałoby się więcej ketanolu.
Tym razem on zaprzecza.
– Dostałeś już chyba wystarczająco.
– Wciąż mnie boli.
– I będzie.
Nie pyta, co mnie boli. Już dawno wyjaśniłem mu, że boli mnie każdy kawałek mojego zrakowaciałego ciała.
– Wciąż liczymy na to, że znajdzie się dawca – mówi na koniec.
Jego słowa pulsują mi w głowie, aż w końcu zasypiam. Kiedy znów się budzę, są pierwszą rzeczą, o jakiej potrafię myśleć.
Dawca. Szpik. Białaczka. Rak. Umieranie.
Oto całe moje życie.
Patrzę w sufit, nie na Eryka. I w końcu udaje mi się podjąć decyzję. Głosem chropowatym niczym papier ścierny oznajmiam:
– Chcę wrócić do domu.
A on nie mówi nic. Tylko wychodzi i wiem, że skieruje się prosto do pokoju doktora W., by go o tym poinformować. Zrobi to, ponieważ nie może uczynić już niczego więcej; zrobi to, ponieważ nie ma nikogo, kto mógłby cokolwiek poradzić. W tej chwili chciałbym mu powiedzieć, że dziękuję. Ale ja nie używam tego słowa. I zdecydowanie nie podziękuję swojemu bratu. Nie dlatego, że nie chcę, nie dlatego, że nie potrafię, ale dlatego, że jego by to zabiło.
Matka pakuje moje rzeczy do torby. Wkładam całą siłę, jaką mam w sobie, w to, by zignorować jej siąpienie nosem i chorobliwy sposób, w jaki raz po raz ociera łzy z policzków, tak jakbym rzeczywiście mógł ich nie zauważyć. Tak jakby naprawdę były prawdziwe. Na koniec odwraca się do Eryka i podaje mu bagaż.
Ojca z nimi nie ma. Na zewnątrz czeka nie on, ale kierowca, który zabierze mnie do domu. Wielki Ryszard nie przyjedzie po syna do szpitala, nie. On zamknie się w swoim gabinecie i jeśli wszystko pójdzie zgodnie z moimi przewidywaniami, nigdy więcej go nie zobaczę.
Cała moja popieprzona rodzinka taka jest. Złamana. Chora. Niekompatybilna w swoich częściach.
Pamiętam, jak tamtego przeklętego dnia ponad trzy lata temu usłyszałem matkę, która mówiła, że nie przeżyje, jeśli mi lub Erykowi się coś stanie. Ojciec nie powiedział wtedy nic, by ją pocieszyć, chociaż byłem niemal pewien, że to zrobi. Nie.
– Nie dasz rady uratować ich przed wszystkim – powiedział za to.
Tylko tyle.
– Gotowy? – Mama patrzy na mnie z rękami luźno opuszczonymi wzdłuż swojego ciała. Ja swoimi wykonuję jakiś niezdefiniowany gest, próbując wyrazić bezradność, złość i przyzwolenie w jednym.
Kiedy Eryk staje za mną i zwalnia hamulec, czuję się gorzej, niż przypuszczałem, że będę. Zegar wskazuje dziewiętnastą siedem, a ja nie jestem nawet w stanie opuścić szpitala na własnych nogach.
Koła wózka inwalidzkiego skrzypią na plastikowej podłodze, kiedy kierujemy się do drzwi. Do drzwi, za którymi już będę wolny. Do drzwi, za którymi zmieni się wszystko i jednocześnie nie wierzę w to, by zmieniło się cokolwiek.
I w tym momencie, właśnie w tym momencie słyszę, jak krzyczą. Jak krzyczą i krzyczą. Jak biegną i biegną.
– Pani Tempich! Panie Tempich!
Nie zatrzymuj się, nie zatrzymuj się! – błagam brata w myślach. Ale on już staje, odwraca się. Moja matka też spogląda w tył, a ja spuszczam głowę, bo nie chcę zostawać tu ani dnia dłużej, bo wiem, że jeśli tu zostanę, wszystko będzie dalej takie samo, identyczne aż do końca.
– Chodźmy… – odzywam się cicho, tak cicho, że nikt mnie nie słyszy. Nikt nie zwraca na mnie uwagi.
– O co chodzi, doktorze? – dociera do mnie głos matki.
Czuję pod opuszkami koła, więc lekko je odpycham. Nie zajeżdżam daleko, kiedy zatrzymuje mnie dźwięk tych słów:
– Mamy dawcę.
Moja pierwsza myśl to „cholera!”, ale druga jest o wiele ważniejsza, bo prawdziwsza, choć mocniej skryta: „wreszcie”.
Woda daje ukojenie, farby przykrywają ból. Uczucie przeszywa do szpiku kości.
Marta Daft, Marta wśród książek
Jeśli tak jak ja uwielbiacie romanse, w których bohaterowie są po przejściach, a los ich nie oszczędzał, to ta powieść jest dla Was! Cały rollercoaster emocji zawarty w jednej powieści jest tym, czego potrzeba czytelnikowi w coraz dłuższe wieczory.
Magdalena Jarząbek, Czytam w pociągu
“Do szpiku kości” to powieść, która pokazuje nam, że to co nam wpajano od dawna, wcale nie musi być prawdziwe i że nie możemy się o wszystko obwiniać, gdyż na niektóre rzeczy po prostu nie mamy wpływu, a na miłość nigdy nie jest za późno.
Grażyna Wróbel, Czytaninka